[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Czy koniecznie chcesz mówić o tym, Zbigniewie? Właśnie ze mną? Czy
uważasz, że to potrzebne?
- Tak Krysiu. Mnie to jest bardzo, bardzo potrzebne. Nie możesz nawet
zrozumieć, do jakiego stopnia ta rozmowa jest ważna. Muszę ci wszystko
powiedzieć o sobie, a potem ty mi opowiesz, co zechcesz. Dziś, właśnie
teraz, gdy taki szmat czasu położył się między tym, co było, a tym, co
jest, możemy mówić jak dwoje przyjaciół, którzy się bardzo dawno nie
widzieli, ale przecież nie zdołali wyplenić z serca tych wszystkich
uczuć...
- Może masz słuszność. Cieszy mnie, że tak mówisz. Jesteśmy przyjaciółmi,
Zbigniewie.
- Tak, tak, będziemy przyjaciółmi. Wierzę w to. I jeszcze dodam, że ta
właśnie wiara była mi bardzo pomocna w życiu. Wiedziałem, że się kiedyś
spotkamy, że będziemy mówili ze sobą jak teraz, że będziemy jeszcze sobie
potrzebni.
"Wehikuł" skręcił w aleję. Z podwórza rozległo się szczekanie. Dwa
wielkie psy jęły targać łańcuchami, ujadając wściekle.
- Cicho tam, wy! - krzyknął zirytowany stangret. - Ot, kundle, nie
poznają, że swój jedzie!
- Był czas, że wszystkie psy podwórzowe biegły na nasze spotkanie,
pamiętasz, Krysiu? - ozwał się Zbigniew i dodał z goryczą: - Wtedy też
Klimontowce były bardziej moje niż dziś, gdy jestem ich właścicielem...
Xxviii
Dziś znowu przybiegł do mnie zdyszany Teoś i jednym tchem odrecytował:
- Pan mnie przysyła, żeby powiedzieć pani, że pan będzie po południu w
miasteczku i tu po panią wstąpi, więc żeby pani była gotowa pojechać, bo
pan bardzo prosi panią na podwieczorek do Klimontowic!
To tak codziennie już od tygodnia. Wiem, że Zbigniew ma mnóstwo spraw na
głowie i że nie dla mnie specjalnie przyjeżdża do N., ale każda taka
bytność w miasteczku kończy się na naszej wspólnej wycieczce w pola, do
lasu i wreszcie "lądujemy" w Klimontowcach, gdzie nas już oczekuje Wątkowa
z olbrzymim garem zsiadłego mleka i michą dymiących kartofli. Zwykle Teoś
przynosi jeszcze maliny leśne i takie mnóstwo czarnych jagód, że nie tylko
my, ale z pół tuzina gości nie mogłoby im podołać.
Siedzimy sobie we dwoje przy ogromnym stole na ganku i gadamy, gadamy bez
końca. Jak ten czas leci! Niespodziewanie dla nas obojga zapada zmierzch i
wyłania się zza drzew pucołowaty księżyc. Wówczas dopiero przytomnieję,
zrywam się z miejsca.
- Boże drogi, to już tak pózno! Znowu pobudzę wszystkich w domu, bo nie
zabrałam klucza!
I czynię w duchu silne postanowienie, że to już po raz ostatni. Jutro
powiem Zbigniewowi stanowczo: albo mnie z Klimontowic wyprawisz wcześniej o
dwie godziny, albo też wcale nie pojadę.
Wiem, że pojadę. Nie mówimy sobie przy pożegnaniu: "do jutra!" - ale to
się samo przez się rozumie. Chwilami, jak czarne skrzydło kruka, przemknie
przez głowę myśl, że to wszystko wkrótce się skończy. Nie wiem, jak długo
jeszcze Zbigniew tutaj zabawi. Nie pytam o to, nie miałabym odwagi zapytać.
%7łyję chwilą obecną, staram się nie wybiegać w przyszłość. Jest mi tak
bardzo dobrze. Nigdy bym nie sądziła, że po tylu latach beznadziejnej
tęsknoty zdołam z takim spokojem patrzeć na niego, słuchać jego głosu,
opowiadać mu własne dzieje.
Ani jedno jego spojrzenie nie jest mi obce. Obserwując przez długie
godziny tę drogą twarz, dostrzegam w niej zmiany, jakie czas musiał,
naturalnie, poczynić.
Kilka nowych zmarszczek na czole, sporo siwych włosów na skroniach. A
jednak to ten sam człowiek, ten sam. Poznaję każdy jego uśmiech, każde
drgnienie ust, każdy błysk oczu. Ze spokojnym szczęściem słucham
najprostszych słów i w zakamarkach wspomnień odnajduję zupełnie podobne
rozmowy.
Wiele mówimy o przeszłości; naturalnie raz wraz wypływa na usta słowo:
pamiętasz? I potem biegną wspomnienia. Każde drzewo, każdy kamień przy
ścieżce związany jest z jakąś historią. Ot, ta wysoka topola przed gankiem:
Adaś o mało karku przez nią nie skręcił. Zapowiedział, że wlezie na sam
wierzchołek. Usiłowałam go odwieść od szalonego zamiaru, ale chłopak tym
bardziej się uparł.
- Może myślisz, że nie potrafię, co? - zapytał tonem buńczucznym i
natychmiast wziął się do dzieła. Zrazu szło wszystko doskonale. Chłopak,
zwinny jak wiewiórka, wdrapał się już na znaczną wysokość, gdy nagle gałąz
trzasnęła złowrogo i nim zdołałam krzyknąć z przerażenia, Adaś już leżał na
ziemi i śmiał się w najlepsze.
- No to co - mruknął powstając. - To się może każdemu zdarzyć. Ale
wlazłem prawie na sam wierzch.
- Mogłeś się zabić na śmierć! - zawołałam żałośnie i na tę myśl łzy
trysnęły strumieniem.
- Naturalnie, becz teraz. Z babami to zawsze...
Pani Rymszyna długo nie mogła się uspokoić na samą wieść o wypadku. Tylko
ciotka Eufemia wzruszyła ramionami.
- Dajcież mu spokój! Od tego chłopak, żeby łaził po drzewach. Nigdy
inaczej nie bywało. A że tam spadnie kiedy, et! Nic mu nie będzie! Zawsze
na cztery łapy, jak kot...
Biedny Adaś. Nic mu nigdy nie było, istotnie. Spadał sobie z drzew, potem
ze zrebaków, które bez wiedzy Janusza ujeżdżał o świcie na okólniku. Nie
chorował nigdy. Uczył się średnio, ale jakoś z klasy do klasy przechodził.
I dorósł wreszcie po to, aby go na tej wojnie japońskiej zabili...
Pamiętam, byłam właśnie na wakacjach w Klimontowcach. Poprzedniego dnia
przyjechał Zbigniew. Nikomu ani przez myśl nie przeszło wtedy, że Adaś może
właśnie w tej chwili...
Około południa przyniesiono ów nieszczęsny telegram. Pani Józefa czytała
go bardzo powoli, jakby nie mogąc pojąć treści tych kilku lakonicznych
słów. Wreszcie rzuciła telegram i wstała, opierając się o stół rękoma.
Stała tak długą chwilę pochylona, z oczami wbitymi w pomięty skrawek
papieru, a potem wyszła z pokoju cicho jak osoba, która nie zdaje sobie
sprawy, co się wokoło niej dzieje.
Teraz dopiero powstało zamieszanie; Co? Jak? Kiedy? Ach, Boże, Boże!... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kucharkazen.opx.pl