[ Pobierz całość w formacie PDF ]

cą.oczyma i wlokącą za sobą smukłe nogi w jedwabnych pończochach.
Gdy ojciec mój, przerażony ohydą grzechu, wrastał gniewem swych gestów w grozę
krajobrazu, w dole beztroski lud Baala oddawał się wyuzdanej wesołości. Jakaś parody-
styczna pasja, jakaś zaraza śmiechu opanowała tę gawiedz. Jakże można było żądać po-
wagi od nich, od tego ludu kołatek i dziadków do orzechów! Jak można było żądać zro-
zumienia dla wielkich trosk ojca od tych młynków, mielących bezustannie kolorową mia-
zgę słów! Głusi na gromy proroczego gniewu, przykucali ci handlarze w jedwabnych be-
kieszach małymi kupkami dookoła sfałdowanych gór materii, rozstrząsając gadatliwie
wśród śmiechu zalety towaru. Ta czarna giełda roznosiła na swych prędkich językach
szlachetną substancję krajobrazu, rozdrabniała ją siekaniną gadania i połykała niemal.
Gdzie indziej stały grupy %7łydów w kolorowych chałatach, w wielkich futrzanych koł-
pakach przed wysokimi wodospadami jasnych materii. Byli to mężowie Wielkiego Zgro-
madzenia, dostojni i pełni namaszczenia panowie, gładzący długie, pielęgnowane brody i
prowadzący wstrzemięzliwe i dyplomatyczne rozmowy. Ale i w tej ceremonialnej kon-
wersacji, w spojrzeniach, które wymieniali był błysk uśmiechniętej ironii. Wśród tych
grup przewijał się pospolity lud, bezpostaciowy tłum, gawiedz bez twarzy i indywidualno-
ści. Wypełniał on niejako luki w krajobrazie, wyścielał tło dzwonkami i grzechotkami
bezmyślnego gadania. Był to element błazeński, roztańczony tłum poliszynelów i arleki-
nów, który - sam bez poważnych intencyj handlowych - doprowadzał do absurdu gdzie-
niegdzie nawiązujące się tansakcje swymi błazeńskimi figlami.
Stopniowo jednak, znudzony błaznowaniem, wesoły ten ludek rozpraszał się w dal-
szych okolicach krajobrazu i tam powoli gubił się wśród skalnych załomów i dolin. Praw-
dopodobnie jeden po drugim zapadały się te wesołki gdzieś w szczeliny i fałdy terenu, jak
dzieci zmęczone zabawą po kątach i zakamarkach mieszkania w noc balową.
Tymczasem ojcowie miasta, mężowie Wielkiego Synhedrionu, przechadzali się w gru-
pach pełnych powagi i godności i prowadzili ciche, głębokie dysputy. Rozszedłszy się po
całym, owym wielkim górzystym kraju, wędrowali po dwóch, po trzech na dalekich i
krętych drogach. Małe i ciemne ich sylwety zaludniały całą tę pustynną wyżynę, nad którą
zwisło ciężkie i ciemne niebo, sfałdowane i chmurne, poorane w długie równoległe bruz-
dy, w srebrne i białe skiby, ukazujące w głębi coraz dalsze pokłady swego uwarstwienia.
Zwiatło lampy stwarzało sztuczny dzień w owej krainie - dzień dziwny, dzień bez
świtu i wieczoru.
Ojciec mój uspokajał się powoli. Gniew jego układał się i zastygał w pokładach i war-
stwach krajobrazu. Siedział teraz na galeriach wysokich półek i patrzył w jesienniejący,
rozległy kraj. Widział, jak na dalekich jeziorach odbywał się połów ryb. W maleńkich łu-
pinkach łódek siedziało po dwóch rybaków, zapuszczając sieci w wodę. Na brzegach
59
chłopcy dzwigali na głowach kosze, pełne trzepocącego się, srebrnego połowu.
Wówczas to dostrzegł, jak grupy wędrowców w oddali zadzierały głowy ku niebu,
wskazując coś wzniesionymi rękami.
I wnet zaroiło się niebo jakąś kolorową wysypką, osypało się falującymi plamami, któ-
re rosły, dojrzewały i wnet napełniły przestworze dziwnym ludem ptaków, krążących i
kołujących w wielkich, krzyżujących się spiralach. Całe niebo wypełniło się ich wznio-
słym lotem, łopotem skrzydeł, majestatycznymi liniami cichych bujań. Niektóre z nich jak
ogromne bociany płynęły nieruchomo na spokojnie rozpostartych skrzydłach, inne, po-
dobne do kolorowych pióropuszów, do barbarzyńskich trofeów, trzepotały ciężko i nie-
zgrabnie, ażeby utrzymać się na falach ciepłej aury; inne wreszcie, nieudolne konglome-
raty skrzydeł, potężnych nóg i oskubanych szyj, przypominały zle wypchane sępy i kon-
dory, z których wysypują się trociny.
Były między nimi ptaki dwugłowe, ptaki wieloskrzydłe, były też i kaleki, kulejące w
powietrzu jednoskrzydłym, niedołężnym lotem. Niebo stało się podobne do starego fre-
sku, pełnego dziwolągów i fantastycznych zwierząt, które krążyły, wymijały się i znów
wracały w kolorowych elipsach.
Mój ojciec podniósł się na bantach, oblany nagłym blaskiem, wyciągnął ręce, przyzy-
wając ptaki starym zaklęciem. Poznał je, pełen wzruszenia. Było to dalekie, zapomniane [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kucharkazen.opx.pl