[ Pobierz całość w formacie PDF ]

gramolił się na zewnątrz. Szybko się obejrzałem.
Wiktor stał jak słup soli, z otwartymi ustami. Tamci trzej biegli prosto do bramy. Byli już
prawie przy niej. Ledwie zdążyłem z nadzieją pomyśleć, że może nie mają broni, gdyż stanowiłem
duży i bliski cel, kiedy nagle zobaczyłem błysk słońca w czymś lśniącym w ręce tego, który był w
moim krawacie. Moment nie wydawał się raczej stosowny, żeby się zatrzymywać i sprawdzać, czy
ten błysk pochodzi od kuchennego noża z czarnym trzonkiem. Ale o mały włos przekonałbym się
na własnej skórze, ponieważ zamachnął się i rzucił go we mnie. Przywarłem do końskiej szyi, więc
chybił, dosłyszałem, jak nóż z brzękiem upada na drogę za mną.
Popędziłem Admirała prosto przez drogę, lekceważąc pisk hamulców rozpędzonej
ciężarówki, i skoczyłem z nim na pole po drugiej stronie. Teren się wznosił, tak że kiedy mniej
więcej w połowie zbocza ściągnąłem wodze i odwróciłem się, żeby zobaczyć, co się dzieje, droga i
parking leżały w dole jak mapa.
Tamci nie starali się mnie ścigać. Odjechali wolseleyem od bramy i właśnie zatrzymywali
się parę jardów dalej na trawie przy drodze. Wyglądało na to, że wszyscy czterej są w wozie.
Wiktor stał na parkingu i drapał się po głowie patrząc za mną. Mogłem sobie wyobrazić,
jaki jest zdumiony. Zastanawiałem się, ile upłynie czasu, zanim pójdzie powiedzieć Pete'owi, co się
stało.
Kiedy tylko skończy się ostatni bieg, na parkingu zaroi się od ludzi i przez nie zastawioną
już bramę zaczną wyjeżdżać wozy. Pomyślałem, że wtedy będę mógł bezpiecznie wrócić na teren
wyścigów nie ryzykując porwania.
W tym momencie inny czarny samochód podjechał za wolseleyem, a po nim następny i
jeszcze kilka, aż wzdłuż drogi ustawiło się ich osiem lub więcej. Nowo przybyłe wozy wyglądały
jakoś upiornie znajomo.
Były to taksówki firmy Marconi.
15
Wszyscy kierowcy wysiedli z taksówek i podeszli do wolseleya. Nisko zawieszony, o
luksusowej linii, z rzeczowo wyglądającą anteną na dachu wciąż przypominał w każdym calu
samochód policyjny, ale posiłki, jakie ściągnął, rozproszyły wszelkie wątpliwości, jakie można by
jeszcze mieć co do tego, komu służą ci funkcjonariusze.
Stali ciemną grupą na drodze, a ja siedziałem w połowie zbocza na Admirale i
obserwowałem ich. Zdawało się, że się nie śpieszą, ale widok ich uzbrojenia, łańcuchów
motocyklowych, noży i wszelkiego gatunku kastetów, kiedy się bili z londyńskim gangiem w
Plumpton, oraz nie opuszczająca mnie pamięć o losie Joe'ego, nie pozwalały wątpić, co mnie
czeka, jeśli dam się złapać.
Byłem w korzystnym położeniu. Nie mogli wjechać taksówkami na pole, ponieważ nie
było na nie z drogi żadnej bramy, nie mogli też liczyć na to, że dogonią mnie pieszo, a ja wciąż
wierzyłem, że kiedy tłum wysypie się z wyścigów, będę mógł wyminąć nieprzyjaciela i wrócić.
Szybko nastąpiły po sobie dwie rzeczy, które zmieniły ten obraz.
Po pierwsze, tamci patrząc na pole w moim kierunku coś sobie zaczęli pokazywać.
Obejrzałem się w prawo i zobaczyłem, że po drugiej stronie żywopłotu zjeżdża w dół jakiś
samochód, i zrozumiałem, że biegnie tamtędy inna droga. Dopiero wtedy zauważyłem, że na tle
nieba widać duży dom otoczony zabudowaniami i ogrodem.
Trzy taksówki odłączyły od pozostałych, wjechały na drogę po prawej i zatrzymały się na
niej w odstępach. Miałem teraz taksówkarzy na prawo od siebie i naprzeciwko, a duży dom za
plecami, wciąż jednak nie byłem zbytnio skonsternowany.
Wtedy jednak podjechała pędem i zaryła w miejscu przed wolseleyem jeszcze jedna
taksówka Marconi. Jakiś przysadzisty facet pchnął drzwi i podniósł się z miejsca kierowcy.
Wielkimi krokami przemierzył drogę do żywopłotu i zatrzymał się, wskazując na mnie wyciągniętą
ręką. Jeszcze się zastanawiałem dlaczego, kiedy usłyszałem cichy świst pocisku przelatującego na
poziomie moich stóp. Nie słychać było wystrzału.
Kiedy pogalopowałem z Admirałem przez pole, pocisk pacnął w ziemię przede mną. Albo
odległość była za duża na celne strzały bronią z tłumikiem, albo... zacząłem się pocić... strzelec
celował rozmyślnie nisko, nie we mnie, lecz w Admirała.
Było to zaledwie ośmio- lub dziesięcioakrowe pole, wcale nie na tyle duże, żeby mi
zapewnić bezpieczeństwo. Wykorzystałem cenne chwile, żeby spiąć konia i spojrzeć na ciągnący
się nierówną linią żywopłot po drugiej stronie. W żywopłocie do połowy wysokości tkwił drut
kolczasty. Przez ramię mogłem dojrzeć, jak ten facet z bronią biegnie wzdłuż drogi, równolegle do
obranego przeze mnie kursu. Wkrótce znowu się znajdzie w odległości dogodnej do strzału.
Cofnąłem trochę Admirała, skierowałem go na żywopłot i spiąłem do skoku. Przeleciał
przez wszystko, żywopłot i drut, nie przyginając jednej gałązki. Wylądowaliśmy na innym polu, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kucharkazen.opx.pl