[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tym treściwym zdaniem zakończyłem dyskusję, wymykajać się do śluzy i wylatując w
przestrzeń. W kadłubie okrętu otworzył się właz, toteż skierowałem się ku niemu. Nastrój poprawił
mi się na widok komitetu powitalnego złożonego w całości z ludzi: dość twardych, sądząc po gębach,
typów wystrojonych w czarne uniformy.
- Kny piclin stimfbc! - wrzasnął do mnie ten z największą liczbą złotych odznak.
- Pewien jestem, że to wspaniały język, ale ni cholery go nie rozumiem - odparłem uprzejmie.
Posłuchał, po czym warknął coś i jeden z obstawy kopnął się do wnętrza, wracając po chwili z
metalową skrzynką połączoną drutami z nieprzyjemnie wyglądającym hełmem. Odsunąłem się od
tego, ale jeszcze mniej przyjemnie wyglądająca broń zatrzymała mnie na miejscu lekkim puknięciem
w żebra. Wsadzili mi ten garnek na głowę, pokręcili coś przy pudełku i ozdobiony złotem osobnik
zagadał powtórnie:
- Rozumiesz mnie w końcu, natręcie?!
- I owszem, a poza tym nie ma najmniejszej potrzeby mnie obrażać. Przebyłem daleką drogę i
nie mam ochoty wysłuchiwać obelg od byle pajaca.
Wyszczerzyłem zęby, tak że zacząłem się obawiać o swoje gardło. Reszta obecnych zaś
zawrzała z oburzenia.
- Wiesz, kim jestem!? - ryknął.
- Nie, i nic mnie to nie obchodzi, bo ty też nie wiesz, kim ja jestem. Masz zaszczyt spotkać
pierwszego ambasadora z sąsiedniego wszechświata. Możesz mi uścisnąć dłoń.
- On mówi prawdę - oświadczył jeden z pozostałych, obserwując jakiś instrument.
- Cóż, to zmienia postać rzeczy - oficer uspokoił się dość wyraznie. - Nie możesz znać
przepisów kwarantanny. Nazywam się Kongg. Chodz na drinka i powiedz mi, co tu robisz.
Alkohol był niezły, a całe audytorium zafascynowane moją opowieścią. Zanim skończyłem,
posłali kuter po damy, tak że reszta opowieści popłynęła już w pełnym gronie.
- Powodzenia - oświadczył Kongg unosząc kielich. - Nie zazdroszczę ci zajęcia. Jak widzisz,
nasz problem z obcymi rozwiązaliśmy i ostatnią rzeczą, jakiej nam potrzeba, to nowa inwazja. Nasza
wojna skończyła się jakieś tysiąc lat temu. Roznieśliśmy ich pancerniki, a teraz pilnujemy, żeby
trzymali się swoich planet. Są gotowi rzucić się nam do gardeł przy lada okazji, dlatego też
wykonujemy od czasu do czasu takie patrole jak ten.
- Musimy wrócić i zameldować, że niemoralnie byłoby wysyłać tu obcych - oznajmiła Incuba.
- Możemy wam pożyczyć parę pancerników, ale niewiele ich zostało.
- Zamelduję o twojej propozycji i dzięki, ale obawiam się, że potrzebujemy czegoś bardziej
drastycznego. Dzięki za gościnę, musimy już lecieć. Mamy niewiele czasu.
- Mam nadzieję, że im dołożycie. Potrafią być bardzo kłopotliwi.
Na statek wróciliśmy w nie najlepszych nastrojach i wzięliśmy kurs na pole. Tutejszy alkohol
musiał mieć dość dziwne właściwości albo też moje szare komórki robiły nadgodziny. W każdym
razie wpadłem na dość ciekawą myśl.
- Mam! -wrzasnąłem z radością. -Mam odpowiedz na nasze problemy!
Wpadliśmy do naszego świata i zacumowaliśmy przy najbliższej śluzie. Ruszyłem biegiem z
dziewczętami depczącymi mi po piętach i akurat w chwili, gdy całe towarzystwo zebrało się już w
komplecie wezwane sygnałem alarmowym, znalazłem się w sali obrad.
- Możemy ich tam wysłać? - spytał Inskipp.
- Nie da rady. Mają tam własne kłopoty.
- To co zrobimy? - jęknął jeden z admirałów.
- Wyślemy ich gdzie indziej - odparłem. - Coypu twierdzi, że to możliwe i pracuje właśnie nad
projektem.
- Gdzie? - Inskipp domagał się wyjaśnień.
- Używaliśmy już podróży w czasie. Wyślemy ich tam.
- W przeszłość?
- Nie, czekaliby na nas i ledwie byśmy powstali, zniszczyliby nas. Wyślemy ich w przyszłość.
- Zdurniałeś, di Griz? Co to da?
- Słuchaj, wyślemy ich sto lat w przyszłość, a gdy będą w drodze, zapędzimy najlepsze umysły
galaktyki, aby znalazły na nich sposób. Sto lat powinno wystarczyć, żeby coś wymyślić, a za sto lat
będziemy na nich czekać. Gdy się pojawią, dostaną to, na co zasługują, i po sprawie.
- Cudownie - ucieszyła się Angelina. - Mój mąż to geniusz. Zabieramy się do roboty.
- TO ZABRONIONE - oznajmił głęboki głos znad stołu.
21
Absolutna cisza, która nastąpiła po tym zaskakującym oświadczeniu trwała parę sekund, po
czym została drastycznie przerwana przez Inskippa: mój szef wyciągnął spluwę i zaczął dziurawić
sufit.
- Tajne zebranie! Najwyższe bezpieczeństwo! Dlaczego nie transmitujemy tego w telewizji? -
Miał pianę na ustach.
Wszelkie wysiłki pragnących go uspokoić podstarzałych admirałów, spełzły na niczym.
Przewróciłem więc na niego stół, a to celem rozbrojenia. Przy okazji lekko oberwał, toteż w końcu
opadł na krzesło z dość tępym wyrazem twarzy.
- Kto to powiedział?! - wrzasnąłem.
- Ja - przy akompaniamencie głośnego puknięcia ponad stołem pojawiła się jakaś męska postać.
Facet opadł na blat, po czym zeskoczył zręcznie na podłogę.
- Zaiste, jako rzekłem, czcigodni waszmościowie. Ja, Ga Binetto.
Był dość oryginalny, trzeba przyznać: w obszernym jedwabnym stroju, wysokich butach i
olbrzymim kapeluszu z jeszcze większym piórem. Prawą dłoń oparł na gardzie szpady, lewą dłonią
podkręcał wąsy.
Ponieważ Inskipp był na etapie pomrukiwania do siebie, honory gospodarza spadły na mnie.
- Nie interesuje nas, jak... Jak się nazywasz?
- Moje imię brzmi Ga Binetto.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]