[ Pobierz całość w formacie PDF ]
stron. Szefowa miała przymocowany do bagażnika proporzec, aby łatwo można było jechać jej
śladem. Cały peleton przemknął jedną z ulic ku skrzyżowaniu, przy którym ustawiono pierwszy
posterunek. Z bocznej uliczki wyjechał jeszcze Kolarski Klub Weteranów, wszyscy łysi albo
siwi. Dotarli do ustawionej naprędce rogatki i ignorując protesty oficerów i podoficerów, bowiem
nie było tam ani jednego szeregowego, częściowo objechali posterunek, a częściowo rozgonili,
dając nam przejście. Zaraz za nimi pokonały przeszkodę autentyczne dziewczęta. Niektóre z nich
przyciągnęły przy tym uwagę oficerów do tego stopnia, że w powstałym zamieszaniu cała nasza
gromada przejechała, pedałując zawzięcie, ile kto mógł.
- Nie zatrzymywać się! - krzyknąłem, gdy byliśmy już za zakrętem. - Jeszcze nie koniec,
przerwa będzie, jak dotrzemy do lasu. Ruszać się, panowie!
Ruszali się, klnąc, sapiąc i spływając potem, i tak dojechaliśmy między drzewa, a
konkretnie na atrakcyjną polankę pomiędzy nimi. Wtedy nastąpiła epidemia upadków, jakiej nie
notowały kroniki kolarstwa. Większość uczestników rajdu znalazła się na trawie dysząc jak
wyjęte z wody ryby. Reszta, by się nie wyróżniać, szybko do nich dołączyła.
- Nigdy więcej! - wychrypiał Morton.
- Kondycja ci, bracie, nawala - uśmiechnąłem się, spoglądając w kierunku, z którego
przybyliśmy.
Siadł z wysiłkiem, zaintrygowany moim zachowaniem. Obaj przyglądaliśmy się, jak mija
nas prawdziwy %7łeński Klub Kolarski z koszykami piknikowymi na bagażnikach.
Uśmiechałem się jak inni, ale w głębi duszy nie było mi wcale wesoło. Podświadomie
czekałem na reakcję Zennora na fakt, że stracił już połowę armii.
27
Odpowiedzią na polecenie dalszego pedałowania był zgodny jęk moich nietypowych
panienek.
- Przestańcie marudzić! - zdenerwowałem się. - Ludzie dla was ryzykują i musimy
trzymać się planu. Jeśli chcecie wyjść z tego cało, to musicie mnie słuchać. Teraz jedziemy do
fabryki, która ma bocznicę kolejową. Wjedzie na nią pociąg z północy, poczeka kwadrans, a
potem odjedzie, z nami lub bez nas. Teraz dość gadania, do cholery!
Jazda upłynęła w wyjątkowej ciszy, gdyż moi podopieczni (lub podopieczne) czuli w
nogach każdy przebywany kilometr. Pewną panikę wywołał helikopter, który zniżył się w pewnej
chwili, by lepiej nam się przyjrzeć, ale kazałem moim bohaterom pospuszczać głowy,
autentycznym panienkom zaś pomachać zalotnie. Wyszło dobrze i więcej alarmów już nie było.
Gdy minęliśmy ostatni zakręt, naszym oczom ukazała się fabryka, a na bocznicę wjeżdżał
właśnie pogwizdujący pociąg.
- Otwierać drzwi i ładować się, zanim przyleci następny helikopter - poleciłem, ledwie
wpadliśmy na rampę. - Rowery bierzemy ze sobą, potem za nie zapłacicie. Pożegnać się,
wycałować dziewczyny. Została minuta!
Odwróciłem się, by wymienić pożegnanie z Neebe, szefową Klubu, gdy spostrzegłem, że
przekazuje ona swój proporzec zastępczyni i podchodzi do mnie, prowadząc rower.
- Mogę się do was przyłączyć? - spytała z uśmiechem.
- Glug&
- Sądzę, że to po naszemu znaczy tak - wprowadziła rower do wagonu i siadła na beli
słomy. - To miło z twojej strony, że się zgadzasz. Do dzisiaj uczyłam się w Bellegarrique, ale
teraz wyjeżdżam. Podobnie jak większość. Mieszkam na farmie w miejscowości zwanej Ling.
Rozmawiałam z rodzicami i rodzeństwem, wszyscy, włącznie z babcią, będą zaszczyceni, jeśli
zostaniesz u nas tak długo, jak będziesz chciał.
Słysząc to, Morton najpierw zsiniał, potem pozieleniał.
- Cudowny pomysł - ucieszyłem się. - To ja jestem zaszczycony. Zaczęła znów się
uśmiechać, gdy spojrzała na Mortona.
- Czy on jest chory?
- Nie, tylko nie ma się gdzie podziać - odparłem z westchnieniem.
- W takim razie zaproszenie obejmuje również i jego. Morton przestał wyglądać jak
luzem chowany nieboszczyk po ekshumacji.
- Przyjmuję z wdzięcznością - wyjąkał. - Ale dopiero, kiedy skontaktuję się z Sharlą.
- O, to ty ją jeszcze pamiętasz? - zdziwiłem się słodkim głosem.
Podróż była przyjemna, tory wolne, i po godzinie miasto znalazło się już daleko od nas.
Większość zasnęła w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa.
Dobrze po zmroku zaczęły się przystanki. Pierwszy miał na celu załadowanie żywności, a
dalszych nie pamiętam, bo też zasnąłem.
Obudziła mnie Neebe.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmiła. - Ponad połowa już wysiadła, teraz kolej na nas.
Stacyjki nie było, tylko przystanek na krzyżówce z szosą. %7łegnani owacyjnie, ruszyliśmy
w ślad za Neebe, minęliśmy senne miasteczko i dotarliśmy do rodzinnej farmy dziewczyny.
Następny ranek zaczął się od śniadania, w trakcie którego cała rodzina uznała za punkt
honoru wtłoczyć we mnie tyle doskonałego pożywienia, ile tylko można było, a nawet trochę
więcej.
- To było doskonałe - ocenił Morton, odstawiając w końcu z jękiem talerz.
- Powiedziałbym, że jeszcze lepsze - dodałem.
- Oba posiłki odliczono z twojego konta - uśmiechnęła się Neebe słodko. - Kazałam
przenieść połowę na rozliczenie Mortona, gdy otworzą mu konto.
- Uwielbiam ten rodzaj gościnności - odparłem, odzyskując głos. - Widzę, że wciąż
jeszcze słabo znam wasz świat.
- Z przyjemnością pomogę ci w studiach, ale to akurat będziemy musieli odłożyć na
pózniej. Nagraliśmy dla was coś, co zapewne powinniście obaj obejrzeć. Transmisja była
wcześnie rano i nie chcieliśmy was budzić.
Włączyła magnetowid, a ja przygotowałem się duchowo na widok gęby Zennora i złe
wieści, nic innego nie miało bowiem prawa nastąpić. Rozległa się fanfara, a na ekranie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]