[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Przemokłem do nitki, ale wcale tego nie czułem. W podnieceniu nie mogłem
znalezć dzwonka, instynktownie nacisnąłem klamkę. Drzwi się otworzyły,
wszedłem na górę po schodach. Przywitała mnie ciemność i cisza. Domyśliłem
się, że Moxon jest w pracowni. Wodząc rękami po ścianie, odszukałem drzwi
do pracowni. Zapukałem głośno kilka razy, ale nikt mi nie odpowiedział.
Widocznie moje pukanie zagłuszył ryk burzy, która szalała na dworze.
Porywisty wicher smagał deszczem cienkie ściany i gonty dachu. W pokoju,
który nie miał sufitu, dudniło jak w beczce.
Moxon ani razu nie zaprosił mnie do swojej pracowni. Właściwie nikt nie
miał do niej prawa wstępu z wyjątkiem pewnego wytrawnego mechanika, który
nazywał się Haley i uchodził za absolutnego mruka. Znajdowałem się jednak w
stanie takiej euforii, że zapomniałem o dyskrecji i dobrym wychowaniu.
Otworzyłem drzwi. To, co zobaczyłem, ostudziło wprędce moje filozoficzne
zapały.
Moxon grał w szachy, jego partner siedział do mnie tyłem. Na stoliku
paliła się świeca. Nie znam się na szachach, ale po skąpej ilości figur
zorientowałem się, że gra zbliża się do końca. Moxon był niesamowicie
zafascynowany  nie tyle grą, jak mi się wydawało, ile swoim przeciwnikiem.
Zatopił w nim tak skupione oczy, że nie zauważył mnie wcale. Twarz miał
upiornie bladą, zrenice rzucały ostre błyski. Partnera jego widziałem tylko z
tyłu, ale to mi już wystarczyło; nie miałbym ochoty zajrzeć mu w twarz.
Przypominał goryla, miał potwornie szerokie bary, szyję grubą i krótką,
głowę kwadratową. Nad zmierzwionymi na karku czarnymi włosami wznosił
się szkarłatny fez. Tunika tego samego koloru, ściągnięta mocno w pasie,
opadała na ziemią, zasłaniając nogi i skrzynkę, na której siedział. Przesuwał
figury prawą ręką, która wydawała się nieproporcjonalnie długa.
Skryłem się w cieniu. Gdyby Moxon oderwał wzrok od twarzy
przeciwnika, mógłby zauważyć najwyżej, że drzwi są otwarte. Nie mogłem
wycofać się z pracowni, gdyż prześladowało mnie dziwne przeczucie, że czai się
tu jakieś nieszczęście. Bez skrupułów postanowiłem zostać, aby pomóc
przyjacielowi, jeśli zajdzie potrzeba.
Gra toczyła się żywo. Moxon przesuwał figury nerwowo, prędko i
niedokładnie. Zauważyłem, że prawie nie patrzy na szachownicą. Partner jego
reagował równie szybko, ale stawiał figury powolnym, sztywnym,
mechanicznym i teatralnym nieco gestem, który doprowadzał mnie do białej
gorączki. Kryło się w tym coś niesamowitego; uświadomiłem sobie raptem, że
dygoczę. Byłem jednak zziębnięty i przemoczony.
Po którymś ruchu nieznajomy lekko skinął głową, a Moxon w odpowiedzi
przesunął swojego króla. Powtórzyło się to dwa lub trzy razy. Czyżby to był
niemowa? I nagle przyszło mi na myśl, że to jest maszyna  automatyczny
gracz! Przypomniało mi się, jak Moxon napomknął kiedyś, że wynalazł tego
typu automat, ale nie przypuszczałem, że go skonstruował. Czyżby całe jego
gadanie o świadomości i inteligencji maszyn stanowiło tylko przygrywkę do
zademonstrowania tego wynalazku  aby tym większe wrażenie zrobiła na
mnie mechaniczna zabawka, której tajemnicy nie znam? Zaiste śliczny to finał
moich filozoficznych uniesień i zapałów! Chciałem już wyjść z niesmakiem, ale
powstrzymała mnie ciekawość, automat wzruszył ramionami, jakby go coś
zirytowało. I zrobił to tak naturalnie, tak po ludzku, aż się przeraziłem. A w
chwilę pózniej trzasnął pięścią w stół. Tym razem Moxon przestraszył się
bardziej ode mnie, widziałem, jak cofnął się z krzesłem do tyłu.
Moxon miał wygraną partię. W pewnej chwili uniósł rękę wysoko nad
szachownicą, spadł na jedną ze swoich figur jak jastrząb i z okrzykiem  mat!
zerwał się na nogi i stanął za krzesłem. Automat siedział bez ruchu.
Wicher ucichł na dworze, po niebie przetaczały się dudniące grzmoty.
Usłyszałem głęboki pomruk, który narastał z każdą chwilą, zdawało mi się, że
dobywa się z wnętrza automatu. Był to niewątpliwie odgłos wirujących kół,
kojarzył mi się z rozstrojonym mechanizmem, który wymknął się spod kontroli
regulatorów. Ale nie miałem czasu na domysły, gdyż zafrapowały mnie dziwne
ruchy samego automatu. Przebiegały po nim lekkie, ale nieustanne konwulsje.
Korpus i głowa trzęsły się jak u człowieka tkniętego paraliżem albo febrą,
drżenie nasilało się z każdą chwilą, aż cała figura zaczęła gwałtownie dygotać.
Raptem automat zerwał się na nogi, wyciągnął ramiona i rzucił się naprzód
jak pływak do wody. Stało się to w mgnieniu oka. Moxon szarpnął się do tyłu,
ale nie zdążył odskoczyć. Zobaczyłem, jak straszne łapska chwyciły go za
gardło, w tejże chwili stolik się przewrócił i świeca zgasła. W ciemnościach
słychać było straszliwe odgłosy walki i ochrypły, ptasi skrzek Moxona. Zanim
zdążyłem rzucić mu się na pomoc, cały pokój rozbłysnął oślepiająco białym
światłem, które wypaliło mi w mózgu, sercu i pamięci żywy obraz obu
walczących, Moxon leżał na podłodze, z gardłem w uścisku żelaznych rąk, z
odrzuconą do tyłu głową, oczy miał wytrzeszczone, język wywalony na brodę.
Namalowane oblicze jego mordercy tchnęło spokojem i skupieniem, jak przy
rozwiązywaniu szachowego dylematu! W tejże chwili ogarnęła mnie ciemność i
cisza.
W trzy dni pózniej odzyskałem przytomność w szpitalu. Powoli
przypomniałem sobie wypadki owej tragicznej nocy. W swoim opiekunie
rozpoznałem Haleya, zaufanego współpracownika Moxona. Gdy spostrzegł, że
go poznaję, podszedł do mnie z uśmiechem.
 Niech mi pan opowie  wyszeptałem z trudem  co się stało. Wszystko.
 Naturalnie  odparł.  Wyniesiono pana nieprzytomnego z płonącego
domu Moxona. Nikt nie wie, skąd się pan akurat tam wziął. Możliwe, że będzie
pan musiał złożyć wyjaśnienia. Przyczyna pożaru też jest odrobinę tajemnicza.
Osobiście uważam, że dom zajął się od pioruna.
 A Moxon?
 Wczoraj go pochowano... Nie było co zbierać.
Widocznie znany mruk okazywał się czasem przystępny, przynajmniej
chętnie przekazywał wstrząsające informacje. Chwilę męczyłem się, zanim
udało mi się zadać następne pytanie.
 Kto mnie uratował?
 Hm, skoro pan ciekaw... to ja.
 Dziękuję panu i niechże pana Bóg za to błogosławi, panie Haley. Czy
uratował pan również urocze dzieło swoich rąk? Automatycznego szachistę,
który zamordował swojego wynalazcę?
Haley odwrócił wzrok i milczał długą chwilę. Wreszcie spojrzał na mnie i
powiedział z powagą:
 Pan wie o nim?
 Wiem  odparłem.  Widziałem go na własne oczy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kucharkazen.opx.pl