[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Oświetliłem podłogę, którą pokrywał nawiany piasek i wieloletnie śmiecie. Przed
sobą widziałem przepierzenie z dykty i rząd pozamykanych drzwi. Zrobiłem krok w
ich stronę. Za moimi plecami coś poruszyło się jak jaszczurka, tak szybko, że nie
zdążyłem się obrócić. Słowo zasadzka" dotarło do mej świadomości, po czym
natychmiast ją straciłem.
Słowo naiwniak" przyszło mi do głowy, ledwie odzyskałem przytomność. Cyklopie
oko latarki wpatrywało się we mnie niczym upiorne oko sumienia. Pod wpływem
odruchu chciałem wstać i walczyć. Głęboki głos Alberta Gravesa pohamował ten
impuls.
- Co ci się stało?
- Odwróć latarkę. - Jej światło sztyletami przewiercało mi się przez oczodoły i
wydostawało tyłem czaszki.
Położył latarkę i ukląkł przy mnie.
- Możesz wstać, Lew?
- Mogę. - Ale nie ruszyłem się z podłogi. - Pózno przyjeżdżasz.
- Dość trudno było tu trafić po ciemku.
- Gdzie szeryf? Jego też nie mogłeś znalezć?
- Był zajęty, odwoził paranoika do szpitala okręgowego. Zostawiłem mu wiadomość,
żeby jechał
218
za mną i zabrał lekarza. Nie chciałem tracić czasu.
- Wygląda na to, żeś go stracił masę.
. - Zdawało mi się, że znam ten klub, ale musiałem go minąć. Dojechałem prawie do
Buenavista,' zanim się zorientowałem. A potem, kiedy zawróciłem, nie mogłem go
znalezć.
- Nie widziałeś mojego samochodu?
- Gdzie?
Usiadłem. Fale zamroczenia przepływały mi ruchem wahadłowym przez głowę.
- W górze na rogu.
- Właśnie tam zaparkowałem. Nie widziałem twojego wozu.
Namacałem kluczyki. Były w kieszeni.
- Jesteś pewny? Nie zabrali mi kluczyków.
- Nie ma tam twojego samochodu, Lew. Jacy oni?
- Betty Fraley i ten, kto mnie wyrżnął w łeb. Czwarty członek gangu musiał
widocznie pilnować Sampsona.
Opowiedziałem mu, jak tutaj trafiłem.
- Głupio zrobiłeś zostawiając ją w wozie - stwierdził.
- Jak się w ciągu dwóch dni trzy razy oberwie w łeb, można do reszty zgłupieć.
Wstałem, ale nogi miałem jak z waty. Podał mi ramię. Oparłem się o ścianę. Wziął do
ręki latarkę.
- Obejrzę ci głowę. - W ruchomym świetle szerokie płaszczyzny jego twarzy były
pokryte zmarszczkami niepokoju. Sprawiał wrażenie ociężałego i starego.
- Pózniej - odparłem.
Podniósłszy z ziemi własną latarkę podszedłem do rzędu drzwi. Sampson czekał za
drugimi z kolei, tłusty starzec, przygarbiony na ławce pod ścianą, w głębi
pomieszczenia. Głowę wcisnął w kąt, otwarte oczy miał przekrwione.
Graves wepchnął się za mną do środka i wykrzyknął:
- O Boże!
219
Oddałem mu latarką pochylając się nad Sampsonem. Siedział z rękami i kostkami
nóg spętanymi sześćdzie-sięciomilimetrową linką, której koniec ktoś przewlókł przez
skobel w ścianie. Drugi koniec linki, zaciśnięty pod lewym uchem w twardy węzeł,
wpijał się w szyję Sampsona. Sięgnąłem za jego plecy, żeby ująć jeden ze
skrępowanych nadgarstków. Ciało jeszcze nie ostygło, ale puls zanikł. yrenice
zaczerwienionych oczu były asymetryczne. Jaskrawe skarpety w żółto-czerwono-
zieloną kratkę wyglądały jakoś żałośnie na grubych martwych kostkach.
Graves sapnął.
- Nie żyje?
- Nie. - Doznałem uczucia straszliwego zawodu, pózniej ogarnął mnie bezwład. -
Musiał jeszcze żyć, kiedy tu przyszedłem. Jak długo byłem nieprzytomny?
- Teraz jest kwadrans po siódmej.
- Przyjechałem tu mniej więcej za kwadrans siódma. Mieli pół godziny przewagi.
Musimy ruszać.
- I zostawić Sampsona?
- Tak. Policja będzie chciała tak go zobaczyć. Zostawiliśmy go w ciemnościach.
Ostatkiem sił
wspiąłem się pod górę. Mój samochód zniknął. Stude-baker Gravesa stał
zaparkowany po przeciwnej stronie skrzyżowania.
- Dokąd jedziemy? - zapytał siadając za kierownicą.
- Do Buenavista. Podjedziemy do patrolu drogowego.
Zajrzałem do portfela przekonany, że nie znajdę kluczyka od szafki, ale był na swoim
miejscu, w przegródce na wizytówki. Napastnik nie miał okazji porozumieć się z
Betty Fraley. Albo postanowili uciec machnąwszy ręką na pieniądze. Ale to
wydawało się mało prawdopodobne.
Przy wjezdzie do miasta poprosiłem Gravesa:
- Wysadz mnie na dworcu autobusowym.
220
Wyjaśniłem mu po co i dodałem:
- Jeśli pieniądze są w szafce, mogą po nie wrócić. Jeśli nie, to zapewne włamali się
do niej po drodze. Ty skontaktuj się z patrolem drogowym. Zabierzesz mnie pózniej.
Wysadził mnie przy czerwonym krawężniku przed dworcem. Przystanąłem, żeby
przez szklane drzwi zajrzeć do dużej kwadratowej poczekalni. Trzech czy czterech
mężczyzn w kombinezonach, garbiąc się na obdrapanych ławkach, czytało gazety.
Paru zatopionych w rozmowie staruszków, którym lat dodawał blask jarzeniówek,
podpierało ściany oblepione plakatami. W jednym kącie rodzina meksykańska,
złożona z ojca, matki i kilkorga dzieci, tworzyła zwartą całość, niczym
sześcioosobowa drużyna piłkarska. W głębi sali, w kasie biletowej pod zegarem,
siedział pryszczaty młodzian w kwiaciastej hawajskiej koszuli. Na lewo, za ladą z
pączkami, urzędowała tłusta blondyna w mundurze. Zielone metalowe szafki stały
rzędem pod ścianą na prawo.
Nikt z obecnych w poczekalni nie zdradzał napięcia, na które byłem przygotowany.
Czekali na zwyczajne rzeczy: na kolację, autobus, sobotni wieczór, rentę albo
naturalną śmierć w łóżku.
Popchnąłem szklane drzwi i po zarzuconej niedopałkami podłodze podszedłem do
szafek. Mój numer był wytłoczony na kluczyku: dwadzieścia osiem. Wkładając
kluczyk do zamka rozejrzałem się po sali. Pijane niebieskie oczy kobiety od pączków
obserwowały mnie bez zaciekawienia. Nikt inny nie wydawał się mną
zainteresowany.
W szafce leżała czerwona płócienna torba plażowa. Wyciągając ją słyszałem szelest
papieru w środku. Usiadłem na najbliższej wolnej ławce i otworzyłem torbę. Paczka
w burym papierze była rozdarta z jednego końca. Namacałem palcami krawędzie
sztywnych nowych banknotów.
221
Wepchnąłem torbę pod pachę i przy ladzie z pączkami poprosiłem o kawę.
- Czy pan wie, że ma pan zakrwawioną koszulę? -spytała blondyna.
- Wiem. Mam zwyczaj taką nosić. Otaksowała mnie wzrokiem, jakby powątpiewając
o mojej wypłacalności. Pohamowałem odruch i zamiast wręczyć jej banknot
studolarowy, cisnąłem na blat dziesięciocentówkę. Podała mi kawę w grubej białej
filiżance.
Piłem i obserwowałem drzwi, trzymając filiżankę w lewej ręce, prawą gotowy
wyciągnąć rewolwer. Elektryczny zegar nad kasą odgryzał małe kęsy czasu.
Przyjechał i odjechał autobus, co spowodowało przetasowanie pasażerów w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]