[ Pobierz całość w formacie PDF ]
razem wzięte?
Uspokoiła się.
Znajdźmy jakieś spokojne miejsce z dala od bawiących
się dzieci.
Proszę, prowadź. - Kell podał jej ramię i ruszyli w stronę
stolika z widokiem na rzekę.
Ależ on się poruszał! Jakby każda część jego ciała była
świetnie naoliwiona.
Sto dolarów! Za zwykły kawałek smażonego kurczaka
przewiązany purpurową kokardą? Żałowała teraz, że nie
śledziła z większą uwagą licytacji. Ciekawe, jak bardzo
Egbert się starał podbić cenę? Miał opinię szanowanego
obywatela. Zawsze kupował ciasteczka od skautek, a
potem je rozdawał, bo sam miał alergię na mąkę. A niech
to: przecież mąka jest w placuszkach kukurydzianych, a
także w panierce kurczaka. I oczywiście zawiera ją spód
placka czekoladowego i domowe bułeczki w kształcie
koniczynek. Właściwie dobrze się stało. Gdyby Egbert
wygrał licytację, nie mógłby niczego zjeść z jej pudła.
To dopiero byłaby kłopotliwa sytuacja.
Już nie mogę doczekać się kolacji. Ostatni twój kurczak
był wyśmienity - powiedział Kell. - Czy ten stolik ci od-
powiada?
Tak, jest świetny, o ile oczywiście nie przeszkadza ci
sąsiedztwo nagrobków. - Miała ochotę powiedzieć mu,
żeby przestał zachowywać się aż tak przyzwoicie. Jak
mężczyzna robiący wrażenie niewinnego chłopca może
być równocześnie zabójczo pociągający?
Nie wierzę w duchy. A ty?
Ja w ogóle już nie wiem, w co mam wierzyć - po-
wiedziała cicho.
Przed ich oczami roztaczał się widok jak z pocztówki. W
rzece odbijały się ostatnie promienie słońca. Niere-
gularna linia mrocznych bagien wyznaczała brzeg rzeki,
a na tle nieba rysowały się strzeliste kontury cyprysów.
Daisy spojrzała na jego profil. Miał zgrabny, propor-
cjonalny nos, z wyraźnie zarysowanym garbkiem, który
pasował do jego charakteru, i ładny wykrój ust. Odwró-
ciła wzrok.
Kiedy Kell wyjął z kieszeni chustkę i oczyścił ławkę z
liści i ciemnoczerwonych jagód, które spadły z drzewa,
stwierdziła, że jest zbyt idealny, aby być prawdziwym.
Wiesz chyba, że to miało być pudło Faylene i Gu-sa? -
Wskazała na ładny karton po torcie z miejscowej cukier-
ni. - Jest na nim imię Faylene. Gus Mathias miał je wy-
kupić.
Tak sądziłem. Kiedy podjechałem na parking, odjeżdżała
z piskiem opon. Nie wyglądała na zadowoloną.
Pewnie myślisz, że wściubiamy nos w nie swoje sprawy.
- Tak rzeczywiście było, ale przecież przyświecały im
jak najlepsze intencje. - Chodzi o to, że jeśli wydaje nam
się, że możemy uszczęśliwić kogoś, kogo lubimy,
to staramy się to zrobić. To prawda, że dobrze się bawi-
my kojarzeniem par. Ale w takich miejscach jak Muddy
Landing nie ma zbyt wielu możliwości spędzania wol-
nego czasu. Chyba że ktoś lubi polować, łowić ryby albo
grać w bingo.
A ty, jak rozumiem, tego nie lubisz. A mężczyźni? Są
tacy, jak myślę? Tak? - Wziął do ręki bułeczkę i pową-
chał ją, przymykając oczy.
To zwykłe drożdżowe bułeczki.
Ejże. Moim zdaniem bułeczki domowej roboty nigdy nie
są zwyczajne. - W jego ustach powszedni chleb stawał
się czymś gorącym i godnym pożądania.
Bułki ze sklepu są równie dobre. Po prostu staram się
zużyć wszystkie zapasy. Nie lubię wyrzucać drożdży i
mąki.
Kell odgryzł kawałek bułki i zajrzał do pudła.
O rany! To chyba ciasto czekoladowe? A więc to takie
specjały przygotowałaś dla Faylene i tego... jak mu tam,
który uciekł. Wszystko wskazuje na to, że jego strata jest
moją wygraną.
To tylko placek, a nie ciasto. Kell, naprawdę jestem bar-
dzo zakłopotana tym, że dałeś tyle za kawałek starego
kurczaka, takiego jak te, które jadłeś już wcześniej.
Ugryzł kawałek placuszka.
O rany! Ależ to dobre. Przecież nie musiałem. I tak pla-
nowałem coś zjeść, więc zamiast jechać tak daleko...
No dobrze, ale za sto dolarów?
-Blalock podbił stawkę do pięćdziesięciu pięciu. Nie
chciało mi się przeciągać tej gry.
Nie miała wątpliwości, że Kell jest świetnym graczem.
Lecz Egbert? Nigdy nie podejrzewała, że byłby skłonny
rywalizować o nią. Ale w końcu był mężczyzną. Dla
niektórych to sposób na przeżycie, pozostałość z epoki
kamienia, kiedy wygrywał ten, który miał większą ma-
czugę.
Gdzie nauczyłaś się tak świetnie gotować? - Kell spró-
bował placka czekoladowego i rozmarzony przymknął
oczy. - Nie mów, że uczą piec takie ciasta w szkole pie-
lęgniarskiej.
Miałam zajęcia z zasad żywienia, ale wcześniej po-
magałam w kawiarni. Kobiety, które tam pracowały, pie-
kły pyszne rzeczy. A jak było z tobą?
Chcesz wiedzieć, gdzie nauczyłem się gotować? -Kell
posłał jej przekorny uśmiech. Nagle uświadomiła sobie,
że w ogóle nie czuje zmęczenia.
Faylene powiedziała, że grałeś w baseball. W jakiej
grasz drużynie? Mogłam o nich słyszeć?
Grałem. To już przeszłość. W drużynie z Houston. Dla-
czego pytasz? Jesteś kibicem?
Nie. Nigdy nie zajmowałam się sportem. Nie miałam na
to czasu. Ale jak to się zaczęło? Czy nie odszedłeś za
wcześnie? Teraz masz pewnie sklep z artykułami spor-
towymi? - Daisy uznała, że dopóki będą rozmawiać, ła-
twiej jej przyjdzie zachować dystans.
Mówili o sporcie, dorastaniu w małym miasteczku,
a potem o dokonywaniu życiowych wyborów, między
innymi o tym, czy lepiej samemu wybrać sobie zawód,
czy raczej pozwolić, aby ktoś podjął decyzję za nas. Kie-
dy doszli do deseru i Daisy podała mu porcję czekola-
dowo-rumowego placka z wiórkami kokosowymi i wło-
skimi orzechami, czuła się tak wspaniale, że zupełnie już
zapomniała o swoim wcześniejszym rozgoryczeniu.
Opowiadała mu właśnie o jednej ze swych pacjentek,
która w czasie drugiej wojny światowej służyła w Straży
Przybrzeżnej, kiedy zauważyła, że Kell wypatruje czegoś
na brzegu rzeki. Słońce już zaszło, wieczorna zorza kła-
dła lawendowe cienie na omszałych cmentarnych na-
grobkach.
Daisy obejrzała się, ale niczego nie dostrzegła. Kell na-
gle wstał i ruszył w stronę rzeki.
Kell? O co chodzi? - po chwili wahania Daisy pobiegła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]