[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Coś tu wyczuwam - odezwał się pies.
Lirael podniosła wzrok i po raz pierwszy dotarło do niej, że Sameth jest cały umorusany
błotem. Nie był aż tak brudny, gdy zostawiała go na straży. W dodatku na grzbiecie dłoni miał
krwawiącą ranę, z czego zapewne nawet nie zdawał sobie sprawy.
- Co ci się przytrafiło? - spytała ostro.
- Wrócił Mogget - odparł Sam. - A przynajmniej wydaje mi się, że to on. Zdążył już ulokować
się w moim plecaku. Problem w tym, że najpierw wyglądał trochę inaczej. Zobaczyłem postać
niewysokiego mężczyzny, zupełnego albinosa. Myślałem, że jest wrogo nastawiony i...
Przerwał, gdy pies dopadł do plecaka i zaczął intensywnie węszyć. Wtem ze środka wysunęła
się biała, uzbrojona w pazury łapa i pies gwałtownie odskoczył, ratując nos przez zadrapaniem.
Przysiadł niedaleko i ze zdziwienia zmarszczył czoło.
- To rzeczywiście Mogget - oznajmił. - Nie rozumiem tylko...
- Po prostu, dała mi jeszcze jedną szansę, jak się wyraziła - odezwał się głos z głębi plecaka. -
Ciebie nigdy nie byłoby stać na taki gest.
- Dała ci szansę? Na co? - warknął pies. - Nie czas na twoje sztuczki! Wiesz, co oni tam
wykopują cztery mile stąd?
Mogget wysunął głowę z plecaka, a wówczas Ranna zadzwonił, zsyłając na słuchaczy falę
senności.
- Pewnie, że wiem - prychnął kot. - Nic mnie to jednak nie obchodzi. Nie dbałem o to
wcześniej, nie dbam i teraz. Wiem, że wykopują Niszczyciela! Pana Zagłady! Wielkiego
Destruktora!
Mogget przerwał, by zaczerpnąć tchu, a wtedy pies szczeknął ostro i donośnie, demonstrując
swoją siłę. Mogget tylko miauknął przerazliwie, jakby ktoś nadepnął mu na ogon, i skrył się w
plecaku.
- Nie wypowiadaj jego imienia - nakazał pies. - A przynajmniej nie w gniewie i nie teraz, gdy
podeszliśmy tak blisko.
Mogget milczał. Lirael, Sam i Podłe Psisko spoglądali w stronę plecaka.
- Musimy już iść - westchnęła Lirael, ocierając z czoła krople deszczu, zanim zdążyły spłynąć
jej do oczu. - Ale najpierw wyjaśnijmy sobie pewną rzecz.
Podeszła do plecaka i nachyliła się, zachowując jednak odpowiedni dystans, który pozwalał
uniknąć uderzenia kocią łapą.
- Posłuchaj, Mogget. Nadal pozostajesz sługą Abhorsenów. Chyba o tym pamiętasz?
- Owszem - padła niechętna odpowiedz. - Taki już widać mój los.
- Więc mogę na ciebie liczyć, inni chyba też, prawda?
Odpowiedzi nie było.
- Złowię ci parę rybek - wtrącił Sam. - Oczywiście, gdy dotrzemy do miejsca, gdzie są ryby.
- A na dodatek dostaniesz kilka myszek - dodała Lirael. - Jeśli oczywiście masz na nie ochotę.
Myszy niszczyły książki i wszyscy bibliotekarze żywili do nich niechęć. Lirael nie była w tym
względzie żadnym wyjątkiem. Z przyjemnością zdała sobie sprawę, że jako Abhorsen nie przestała
być w duchu Bibliotekarką. Nadal czuła też awersję do rybików.
- Nie musicie wkupywać się w jego łaski - szczeknął pies. - Ma obowiązek robić to, co mu się
każe.
- Ryby przy pierwszej nadarzającej się okazji, ewentualnie myszy, a na deser mały ptaszek,
najlepiej któryś z tych śpiewających - odezwał się nagle Mogget, wynurzając się z plecaka i
oblizując pyszczek różowym językiem, jakby już miał przed sobą miskę pełną ryb.
- %7ładnych ptaszków - powiedziała stanowczo Lirael.
- No, dobrze - łaskawie zgodził się kot, rzucając psu pogardliwe spojrzenie. - To uczciwy
układ, zwłaszcza że odpowiada moim obecnym potrzebom. Wikt i dach nad głową w zamian za
pomoc, jakiej gotów jestem udzielić. Lepsze to niż niewolnictwo.
- Jesteś... - zaczął doprowadzony do ostateczności pies, ale Lirael chwyciła go za obrożę, więc
ustąpił, wydając wściekłe pomruki.
- Nie czas teraz na sprzeczki - powiedziała Lirael. - Hedge zgodził się puścić wolno Mareyn,
ale z pewnością będzie jeszcze próbował zniewolić jej ducha... Powolna śmierć sprawia, że duch
zyskuje większą moc. Nie dość że on wie, gdzie Strażniczka umarła, to któryś z jego sługusów
mógł widzieć mnie w Zmierci i donieść o tym swemu panu. Musimy ruszać.
- Najpierw powinniśmy... - odezwał się Sam, gdy Lirael zaczęła zbierać się do odejścia -
musimy dać jej spoczynek.
Lirael skinęła głową, ale gest ten był na tyle niewyrazny, że nie oznaczał ani zgody, ani jej
braku. Pokazywał jedynie znużenie.
- Jestem chyba zmęczona - powiedziała, pocierając czoło. - Rzeczywiście obiecałam jej, że się
tym zajmę.
Gdyby pozostawili ciało Mareyn, nie dbając o jego los, to podobnie jak w przypadku kupców,
mógłby w nim zamieszkać duch jakiegoś innego Zmarłego, a gdyby wpadło w ręce Hedge a, ten na
pewno próbowałby je wykorzystać do jeszcze gorszych celów.
- Zajmiesz się tym, Sam? - spytała Lirael, rozcierając nadgarstek. - Ja jestem, szczerze mówiąc,
zupełnie wyczerpana.
- Hedge może zwietrzyć magię - ostrzegł pies. - Podobnie jak inni Zmarli znajdujący się w
pobliżu. Dobrze, że pada deszcz.
- Zdążyłem już rzucić jedno zaklęcie - powiedział Sam przepraszającym tonem. - Myślałem, że
ktoś nas atakuje...
- Nie martw się - przerwała mu Lirael. - Ale się pośpiesz.
Sam podszedł do ciała Strażniczki i nakreślił w powietrzu stosowne znaki Kodeksu. Kilka
sekund pózniej biały całun ognia przesłonił zwłoki i wnet nie pozostało z nich nic, co mogłoby
trafić w ręce nekromanty. Wśród popiołu czerniły się tylko okopcone kółeczka kolczugi.
Zbierał się już do odejścia, gdy nagle na dłoni Lirael rozbłysły trzy proste znaki Kodeksu.
Spłynęły na korę drzewa, przy którym spoczywały prochy Mareyn. Lirael zaklęła w nich słowa,
które usłyszy każdy Mag Kodeksu, przynajmniej tak długo, jak będzie rosło tutaj drzewo:
W tym miejscu, z dala od domu i przyjaciół, zginęła Mareyn, Strażniczka Królewska. Była
dzielna, jednak przyszło jej zmierzyć się z wrogiem zbyt potężnym, by mogła zwyciężyć. Nawet w
Zmierci pełniła swą służbę z poświęceniem większym, niż nakazywałoby poczucie obowiązku.
Pozostanie w naszej pamięci. %7łegnaj, Mareyn .
- Słowa równie piękne jak jej czyny - powiedział pies. - A w dodatku...
- Według mnie, takie gesty to przejaw głupoty - przerwał mu Mogget. - Jak nie skończycie z
tymi popisami magii, to za parę minut będziemy mieli na karku wszystkich Zmarłych.
- Dzięki, Mogget - powiedziała Lirael. - Cieszę się, że już zacząłeś nam pomagać. Ruszamy w
drogę, możesz więc zacząć układać się do snu. Pies - przodem. Sam - za mną.
Nie czekając na odpowiedz, ruszyła w górę, kierując się ku miejscu, gdzie drzewa rosły w
większym zagęszczeniu. Pies biegł za swoją panią, wkrótce jednak przemknął bokiem i wysunął się
na czoło, merdając ogonem.
- Ona lubi rządzić, nie sądzisz? - zwrócił się Mogget do Sametha, który wolno podążał z tyłu. -
Przypomina w tym trochę twoją matkę.
- Nie gadaj tyle - uciszał go Sam, odsuwając gałąz, która nieomal przejechała mu po twarzy.
- Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że powinniśmy brać nogi za pas i uciekać dokładnie w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]