[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Prawdę powiedziawszy nie czuła się jeszcze nigdy tak zle. Straciła apetyt, miała mdłości,
trzykrotnie w czasie lotu musiała wychodzić do toalety.
- Czyżbym się zatruła? - Wzięła parę różnych pigułek - nie pomagało! Co gorsza zawodziła
dotychczasowa umiejętność koncentracji, dzięki której zawsze dotąd przezwyciężała słabość i
zadziwiała współpracowników Denninghama żelazną kondycją.
- Może sen mi dobrze zrobi?
Parokrotnie przysypiała w samolocie. Ale nie były to dobre sny. Pełne majaków, grozy,
amorficznych kompozycji tylko parę razy przestemplowanych przez bardzo smutną, może nawet
zapłakaną twarz Jana.
W czasie lotu jeszcze się jej pogorszyło. Czuła się tak zle, że postanowiła po przylocie
nadać depeszę do Burta. Ale kto ją miał zastąpić? Od rozpoczęcia akcji dzieliły ją zaledwie
godziny... wytrzyma! Analizując objawy choroby doszła do wniosku, że jest to rodzaj tropikalnej
gorączki. Musiała nabawić się jej u Bongote, a złośliwie odezwała się właśnie teraz.
Znów targnęły nią mdłości. Podniosła się z fotela. Bardzo słaba powlokła się przez pustawą
kabinę pierwszej klasy w stronę toalety. Przy drzwiach potknęła się, prawie upadła...
- Pomogę pani - krzykliwie ubrana amerykańska turystka w kapelusiku poderwała się z
miejsca i podtrzymała Barbarę.
- Dziękuję - wyszeptała - sama nie wiem, co mi jest...
- W czym mogę pomóc?
- Proszę otworzyć mi drzwi do toalety.
- Wejdę z panią. Przypadkowo jestem dyplomowaną pielęgniarką. Nazywam się Stone. Tu
jest woda. Od kiedy pani zle się czuje?
- Od kilkunastu godzin. Tylko, że to się chyba pogarsza.
- Nudności, biegunka, zawroty głowy?
- Tak, ale...
- Spędziła pani może trochę czasu na słońcu?
- Trzy godziny w Miami.
- Wystarczy, to normalny udar...
- Udar?
- Nic groznego. Potrzeba trochę witamin, snu...
- Czuję się jakbym zaraz miała umrzeć.
- Od tego się nie umiera. Zaraz zrobię pani zastrzyk.
- Zastrzyk? - mimo złego stanu panna Gray natychmiast robi się czujna. Zastanawia się, czy
przypadkiem już gdzieś nie widziała tej Stone.
- Na wzmocnienie! Proszę, może pani sobie obejrzeć kapsułkę... Na szczęście zawsze mam
przy sobie jednorazowe strzykawki.
W pięć minut pózniej elegancka dziewczyna w jasnobeżowym kostiumie opuściła toaletę i
odszukała stewardesę.
- Już pani lepiej? - zapytała ta, proponując kawę.
- Mnie tak... ale moja koleżanka... Panna Maggy Stone. Chyba zemdlała.
Krzykliwie ubrana Amerykanka leżała bezwładnie wsparta o sedes.
- Nie mam pojęcia, co jej się mogło stać... Może ciśnienie? Jest tu dosyć duszno. Dobrze by
było, gdyby na lotnisku czekała karetka.
- Naturalnie. Może tylko przeniesiemy ją na moją kozetkę. Chwilę potem dziewczyna w
beżowym kostiumie weszła do kabiny drugiej klasy i nachyliła się nad szczupłym mężczyzną w
koloratce studiującym Pismo Zwięte.
- Już! - powiedziała mu wzrokiem.
- To dobrze - odpowiedziało jego spojrzenie.
W Honolulu wydłużające się cienie wskazywały pózne popołudnie. Od strony morza wiał
orzezwiający wietrzyk.
- Przyjechała - ucieszył się Wang, od lat prawa ręka Ziu Donga, drobny Chińczyk,
wyznaczony na szefa grupy bojowej - Burt niedawno telefonował i pytał się o twoje zdrowie.
- Kryzys minął - przybyła przywitała się z resztą oczekujących - to była chwilowa
niedyspozycja. A co u was?
Czarterówka na Raronga odlatuje za pół godziny. Wszystko idzie według harmonogramu.
Możemy po drodze wypić jednego drinka.
Przez bramę lotniska przenikliwie wyjąc wjeżdża karetka reanimacyjna.
- Coś się musiało stać - odzywa się szef grupy.
- Tak, zasłabła jedna z pasażerek, amerykańska pielęgniarka, ale to nic poważnego -
informuje dziewczyna.
W klimatyzowanym pawilonie zbiera się grupa odlatujących do Raronga, kilku
żółtoskórych płetwonurków", dwójka starych Melanezyjczyków. W ostatniej chwili dołączył do
nich wysoki ksiądz o pociągłej twarzy.
Oczywiście nikt z ekipy azjatyckich specjalistów nie ma pojęcia, że w locie towarzyszyć im
będzie dublerka Barbary Gray - Maggi, dziś obsadzona przez profesora Levecque'a w roli głównej,
i znany skądinąd Lion Groner.
W położonym na wulkanicznym stoku szpitalu wokół nieprzytomnej pacjentki z papierami
Maggy Stone uwija się kilku specjalistów.
- To niesamowite! - mamroce ściągnięty z oddziału medycyny nuklearnej docent George
Yoyer - skąd ona tu się wzięła, z poligonu w Nevadzie, z atolu Bikini...?
- Zadziwiające - dodaje drugi specjalista - wygląda to na wyjątkowo ostry przypadek
choroby popromiennej... może przebywała w pobliżu jakiego wycieku w laboratorium lub
elektrowni?
- Wycieku? Przecież ona promieniuje jak nie osłonięty reaktor! Z trzystu metrów można by
już ją wykryć za pomocą odpowiedniej aparatury. Wygląda jakby od pewnego czasu celowo
odżywiała się materiałami rozszczepialnymi.
- Jakie rokowania? - dopytuje się młoda lekarka z oddziału intensywnej terapii.
- Moim zdaniem żadnych - odpowiada docent Vioyer i cofa się o krok od łóżka - i proszę
lepiej do niej się nie zbliżać bez odzieży ochronnej.
- Doktorze Pavlovsky, doktorzee... - cichy szept wydobywa się ze spierzchniętych ust
Barbary Gray.
Wielki bilard
%7łycia w żadnym wypadku nie można przyrównać do mechanizmu, w którym wszystkie
tryby, łożyska, dzwignie i przekładnie działają precyzyjnie zsynchronizowane ze sobą. Znacznie
trafniejszą metaforą byłby tu stół bilardowy, i to nie w trakcie partyjki gry, lecz podczas jakiejś
olbrzymiej wielobilowej piramidki. Kontrolujemy dokładnie pierwsze uderzenie i ruch dwóch,
trzech bil, ale przecież niechcący, lub przypadkowo, uruchamiamy również pozostałe, tworzy się
bałagan, gipsowe kulki z głuchym łomotem wpadają do otworów, a do końca nikt nie wie, jaki
będzie rezultat uderzenia.
Wynalazek Virena, szlachetne wizje Denninghama, ambicje Levecque'a, Gardinera i
Gronera, wreszcie nieustępliwe śledztwo emerytów z paczki Bonnarda, stanowiło tylko część
elementów karambolu. Dodajmy do tego szamotaninę spanikowanego Janka Pawłowskiego,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]