[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wypierał blaski gasnącego nieba i panoszył się skrapiając obficie srebrem płaszczyzny
stawów i bagienek i poszarpane szczyty borów. Jeno w leśnej głębi leżał półmrok, z rzadka
przeszywany srebrnym grotem księżycowego promienia, który przecisnąć się zdołał przez
zazdrosną sieć listowia po to, by zgasnąć za chwilę. Na rozgrzanych bagnach wstawały
błędne ogniki, bezsilne w księżycowej poświacie, sunęły niepewnie i rozpływały się w
nicości.
Jak moja miłość  myślała Krystyna.  Jeno mi zaświeciła, zgasła.
Jedna chwila starczyć musi na całe życie. Krystyna dosiadła konia i ruszyła ku drodze.
Noc taka sama Jak wówczas. Wonie płyną z lasu, spokój jest, ale czuć w nim napięcie życia,
które wówczas było i w niej. Aacniej wspomnieć tam, gdzie zetknęli się, nie wiedząc jeszcze
nawet, kim są, a jeno czując, jak coś przemożnie pcha ich ku sobie.
Puściła podjezdka w cwał, jak gdyby w pędzie dognać można było wspomnienie. Cienie
drzew rozstępowały się i uciekały w tył, droga wywijała się przed nią jak szara wstęga, fałdy
wzgórz kołysały nią jak wielka fala. Gdy pęd wynosił ją na szczyt, zdarła rumaka. Przed nią
widniała w mroku biała plama.
Serce jej stanęło, a potem tłuc się jęło z łoskotem. Opanowała się jednak. Wspomniała,
że raz już ją zwiódł ośnieżony konar. Biała plama oderwała się od ciemnej ściany boru i
zbliżała się. Trwało to nieskończoność. Krystyna nie wiedziała, czy czas biegnie, czy się
cofa, jednego była pewna: to Bolesław!
Konie spętane zostawili przy drodze i szli trzymając się za ręce. %7ładne nie przemówiło
ani słowa. Przygarnął ich i wchłonął bór: cisza i ciemność. Słońce zdążyło już obejść ziemię
i las nasycał się barwą, gdy stali znów przy koniach, żegnając się. Jeszcze jeno oczu sobą nie
nasycili. Chłonęli się wzajemnie wzrokiem. Twarze obojga przybladłe były w świetle
wstającego dnia. Krystyna pierwsza przykryła oczy długimi rzęsami.
 Nie spoczniecie u mnie?  zapytała nieśmiało.
Zaśmiał się gorzko:
 Spocząłem przy tobie. Teraz trud mnie czeka.
 Koń się zmarnuje.
Pieszczotliwym ruchem gładziła białą dłonią o długich palcach mleczną grzywę klaczy.
Nie śmiała pogładzić jasnych kędziorów Bolesława, na które właśnie padł pierwszy promień
wschodzącego słońca.
W trzezwym świetle dziennym znowu był księciem. Jednakowo dumny i wyniosły w
szczęściu i w bólu.
Dociągnął popręgów i skoczył w siodło. Patrzył jeszcze na Krystynę z wysokości.
 Sam będę dbał o klacz, jeno teraz musi mnie jeszcze donieść do Krakowa. Twoja
była i zda mi się, że jeno ona może nosić mnie ku tobie.
Poklepał po karku klacz, która zarżała cicho.
Krystyna podniosła promieniste oczy.
 Przyniesie was znowu skoro?  zapytała.
Bolesław spochmurniał. Dopiero teraz uświadomił sobie, że żegnają się na długo.
 Nie wiem  odparł.  Ale ty wiedz jedno: nie ma dla mnie innej krom ciebie
niewiasty.
Zawrócił w miejscu i trąciwszy konia ruszył cwałem. Jej oczy pobiegły za nim, póki nie
zniknął na zakręcie.
 Mój!  szepnęła.
Ujęła konia za uzdę i szła ku domowi. Nie spieszno jej było zobaczyć ludzi. Po raz
pierwszy od wyjazdu do Kijowa, zbierać jęła kwiaty, całe wielkie naręcze wonnych,
wiosennych kwiatów.
XXXVIII. CHYBIONE ROZJEMSTWO
Bolesław niechętnie wyjeżdżał do Merseburga. Znowu oddala się spotkanie z Krystyną.
Wiosnę spędził na pomorskiej wyprawie, gdzie krwawo dał się we znaki trzymającym się
uparcie pogaństwa książętom, którzy niepomni na dawne związki, z każdej sposobności
korzystali, by najechać Bolesławowe ziemie.
Uzuchwalała ich długo jego nieobecność i oparcie, jakie znajdowali w Prusakach i
polskich zbiegach, których namnożyło się dużo. Nowości, jakie w krakowskiej diecezji
wprowadził Stanisław, a za jego wzorem duchowieństwo w innych diecezjach, i ucisk oraz
nadużycia wielmożów skłaniały łazęgów, a nawet kmieci, by dawnej wolności między
poganami szukać. Bolesław, który przez długą nieobecność wyszedł ze spraw krajowych, nie
mógł sobie zdać sprawy, dlaczego ninie burzyć się zaczyna lud, w początkach jego
panowania nie szczędzący jak ojcu objawów przywiązania. Ze zwykłą porywczością mścił
się na zbiegach i tych, którzy dawali im schronienie.
Gdy sam wojował na Pomorzu, wojewoda Michał siły zbierał na morawskiej granicy,
gdzie walki nie ustawały prawie od czasu, kiedy Bolesław na Ruś wyruszył. I Wratysław
chciał jego nieobecność wykorzystać. Do niego szli też zbiegowie, jeno z wielmożów, którzy
czy to nieposłuszeństwem narazili się Bolesławowi, czy też uchodzili przed karą za
popełnione przestępstwa.
Mimo sił niepożytych Bolesław czuł, że wszystkiemu sam nie wydoła, tym bardziej że
widoczne rozprzężenie zmuszało do pracy w kraju, a przybyłe poselstwo od papieża
Aleksandra czekało w Krakowie, by o sprawach Kościoła uradzać.
Pod koniec lata, wracając z Pomorza, Bolesław zatrzymał się w Lubiniu, gdzie zastał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kucharkazen.opx.pl