[ Pobierz całość w formacie PDF ]

67
obudzonych ptaków, tak \e mogłem je wziąć do ręki. Cały ten świerkowy zagajnik był ogromnym sklepem
ptasznika, był jak kolorowe karty tomu historii naturalnej, poświęconego ptakom.
I tak siedziały te bezbronne ptaszki na gałęziach świerków, które uginały się lekko pod cię\arem pta-
sich skrzydeł i piórek.
A kiedy pózniej nadchodziła noc, zaczynały pohukiwać puszczyki i puchacze. Skądś z nieba, ze
wszystkich stron browarnianych dachów i gzymsów spadał w dół cienki gwizd i wołanie, niekiedy dawały
sobie te nocne ptaki znaki, umawiając się na spotkanie na kominach browaru i wie\ach wentylacyjnych, i
wszyscy ludzie w browarze, słysząc zewsząd ten lament i to zawodzenie, wszyscy byli smutni i myśleli o
ostatecznych rzeczach człowieka, bo takie głosy i skargi niczym no\em ryją w sercu tęsknotę.
Stró\ nocny, pan Waniatko, rozpościerał w letnie noce wojskowy płaszcz na trawie pod lipami koło
warzelni, kładł się na wznak, u jego nóg zwijał się wierny piesek Burek, i nocny stró\ le\ał z zało\onymi
pod głową rękoma, i wpatrywał się w gwiazdziste niebo, po prostu le\ał tak i patrzył, gwiazdy spadały mu na
oczy, ogromne rozło\yste drzewo nieba pełne było gwiazd, a pan Waniatko le\ał i upajał się blaskiem
gwiazd. Lubił sowy, które przemykały między drzewami, latały tak nisko nad nim, a tak cicho, \e te browar-
niane sowy mo\na było tylko zobaczyć, ale nigdy usłyszeć.
Ja je słyszałem, ale to słyszenie było takie właśnie, jak kiedy jeszcze byłem ministrantem i chodziłem z
zapaloną latarnią z księdzem dziekanem udzielać sakramentu ostatniego namaszczenia, no i kiedy przyszli-
śmy pewnego razu z zapaloną latarnią za pózno, ksiądz dziekan otworzył okno i umierający załamał się i
umarł, i jego dusza wyleciała przez okno wydając taki sam dzwięk jak lecąca sowa.
Kiedy na browarnianych murach i kominach dawały sobie znaki puchacze, a puszczyki zaczynały po-
hukiwać i wyć jak oszalałe psy, w ka\dą taką noc stró\ nocny biegł pod słodownię, a potem pod warzelnię i
lodownię, i krzyczał w górę na puchacze i puszczyki, wołał na nie, wymyślał im i groził laską, jakby to byli
chłopcy na czereśniach. Ale stró\ nocny lubił się złościć, lubił krzyczeć, lubił dawać wszystkim głośno do
zrozumienia, \e jest w browarze, \e nie śpi, \e czuwa i pilnuje.
W takie wieczory siedzieliśmy w domu i nasłuchiwaliśmy przerazliwego pogrzebowego śpiewu ma-
łych sówek, i na to, o czym nie chcieliśmy myśleć, zwracał nam uwagę i czerwonym ołówkiem to podkreślał
krzyk nocnego stró\a, który prosił, a w końcu z całą stanowczością domagał się, aby wszystkie puchacze i
puszczyki odleciały i przestały przywoływać śmierć, \eby przestały wzywać nieszczęście na browar i jego
mieszkańców. Dopiero po północy stró\ uspokajał się i radosny chodził i budził nas łomocąc w okna i
oznajmiając sumiennie, \e puchacze dały się przekonać i nad browarem panuje cisza i spokój, wobec czego
on idzie się poło\yć na wznak i strzec uszami browarnianej kasy, a oczyma patrzeć na gwiazdy.
A potem, kiedy usnęliśmy, rozległo się ciche pukanie w szybę. Czasami, kiedy zrywa się wiatr, gałęzie
jabłoni kołyszą się lekko i tak delikatnie stukają w okno pokoju. Ale ojciec siedział na łó\ku i słyszał, jak
ktoś puka w okno, czyjś kościsty knykieć. A potem przestraszyliśmy się wszyscy, w oknie ukazała się dia-
belska twarz, oświetlona gęba tak straszliwa, \e matka wło\yła sobie róg pierzyny do ust.
Ale był to nocny stró\ pan Waniatko, który machał latarką miotając snopy światła na swoją twarz i da-
wał do zrozumienia, \e musi nam powiedzieć coś niezwykle wa\nego.
Ojciec otworzył i nocny stró\ wskazał na postacie, przestraszyliśmy się ich jeszcze bardziej ni\ jego
twarzy, którą widzieliśmy przed chwilą w oknie. Były to same tylko poruszające się białe nogi albo unoszące
się w powietrzu białe koszule. I te postacie zbli\yły się do okna, i dopiero po chwili spostrzegliśmy, \e są to
wszyscy mielcerze w białych koszulach, rozespani, rozczochrani, a wszyscy robili to samo: dawali ręką
znak, \ebyśmy i my tak\e wstali i poszli z nimi, bo nie chcą być jedynymi, których nocny stró\ obudził.
Noc była ciepła, wyszliśmy więc w samych nocnych koszulach, wkładając jedynie buciki na nogi. A
nocny stró\ prowadził nas w stronę obór, szedł i odwracając się dawał nam ręką znaki, \e czeka nas coś nie-
zwykłego, \e nie jest to wcale wół, który wpadł do gnojówki jak w zeszłym roku w nocy, \e nie są to te\
związani bandyci, bo zdarzyło mu się przed dwoma laty związać dwoje kochanków i o północy przyprowa-
dzić ich tatusiowi pod okno, ale nigdy jeszcze nie widziałem nocnego stró\a tak uroczystego i kipiącego
wprost tajemnicą jak teraz. Od obór ruszyliśmy cichutko w stronę stolarni, pan Waniatko obrócił się teraz, na
koalicyjce na jego piersi paliła się latarka, i nocny stró\ oburącz pokazywał nam, \ebyśmy byli cisi, jeszcze
cichsi, dyrygował nami jak orkiestrą smyczkową, \ebyśmy szli tak cichutko, jakbyśmy unosili się w powie-
trzu. I sam stró\ nocny rozgarnął wysokie liście łopianów i wszedł po pas w zarośla mokrych liści, latarka
oświetlała zielony półmrok pod listowiem, mielcerze w białych gaciach zawahali się, ale dłonie nocnego
stró\a znowu zaczęły nas wabić dalej, jego ręce były tak roztańczone i kuszące, jakby to były ręce samej dzi-
wo\ony czy nimfy leśnej. I tak oto przez te łopianowe zarośla dotarliśmy na tyły stolarni. Nigdy tu nie przy-
chodziłem, bałem się zawsze najbardziej tych łopianowych liści, które taiły w sobie grozbę, \e poder\ną mi
gardło, nigdy nie zapuszczałem się w te pokrzywy i podmokłe zakątki, gdzie gniezdziły się ogromne ropu-
chy, teraz jednak ręce stró\a nocnego wabiły mnie do tego stopnia, \e nie poczułem nawet, jak ostry łopuch
zranił mi czoło.
68
Pan Waniatko zgasił teraz latarkę i podprowadził nas pod wznoszącą się pośrodku największą czereśnię
obsypaną owocami, które mieniły się \ółtoró\owym blaskiem. I ręce nocnego stró\a dały nam do zrozumie-
nia, \e jesteśmy ju\ na miejscu, \e to ju\ koniec naszej wędrówki. Staliśmy pod rozło\ystym drzewem, spo-
glądaliśmy jeden na drugiego, białka oczu błyszczały nam jak płatki kwitnącej czereśni, a pan Waniatko za-
palił latarkę i uniósł snop światła w gałęzie drzewa. A kiedy spojrzeliśmy w górę, wszyscy unieśliśmy ręce.
Tam wysoko siedział na gałęzi du\y \ółty ptak. Spał.
Był rozmiarów niewielkiej złotej kaczki, większy jednak ni\ wilga, siedział na gałęzi i spał. Patrzy-
liśmy w górę i wszystkim nam się wydawało, \e ten ptak świeci niczym zapalona latarnia, \e promieniuje
swoim światłem. Odwróciłem się i wpatrywałem się w oczy mielcerzy; wcią\ jeszcze mieli rozcapierzone
dłonie, rozrzucone ramiona i w ich twarzach odbijał się blask \ółtego ptaka, jego złocistych piór. I wi-
działem, \e ten \ółty ptak wart był tego, \eby nocny stró\ ich obudził, i \e czują się wyró\nieni tym, co wi-
dzą. Jakby ten \ółty ptak przyleciał z dalekich krajów, jakby uciekł z jakiegoś ogrodu zoologicznego. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kucharkazen.opx.pl