[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zręcznie, ale wkrótce stało się jasne, że wszyscy ją zaakcep-
towali. Atmosfera zrobiła się bardziej przyjazna, zwłaszcza
gdy zjawiła się Sylwia, daleka kuzynka Carlyle'a, która
była na weselu, a teraz serdecznie rzuciła się Briony na
szyję.
S
R
Deirdre przyszła pózno. Carlyle był wtedy w gabinecie
i pokazywał gościom swój nowy komputer. Briony musiała
przyjąć ją sama. Od razu zorientowała się, że Joyce udzie-
liła jej dobrej rady. Na widok Briony oczy Deirdre zwęziły
się z zaskoczenia i przykrości. Była to wysoka kobieta tuż
po trzydziestce, brunetka. Byłaby piękna, gdyby nie ostry
wyraz twarzy. Nosiła bransoletkę i kolczyki z oprawnych
w złoto rubinów, które najwyrazniej warte były fortunę.
Briony przywitała się z nią swobodnie.
- Byłam zafascynowana, słysząc, że Carlyle ożenił się
pod wpływem chwilowego impulsu. To takie niepodobne
do niego - gruchała Deirdre. - Ci, którzy go znają, dobrze
wiedzą, że nie jest romantykiem.
Briony zastanowiła się przez ułamek sekundy, jak zare-
agować na uprzejmą złośliwość widniejącą w oczach De-
irdre. Zdecydowała, że jeśli ta kobieta chce wojny, to bę-
dzie ją miała.
- No cóż, może ci, którzy go dobrze znają, nie znają
go tak dobrze, jak im się wydaje - powiedziała słodko
i usłyszała stłumiony chichot Sylwii. - Czy mogę zapro-
ponować pani drinka? - Wyprowadziła ją z tłoku i podała
szklankę. Obydwie taksowały się wzrokiem.
- Proszę wybaczyć, że się wtrącam - mówiła Deirdre
słodko. - Myślę, że pani małżeństwo to cudowna historia
i cieszę się, że nareszcie panią spotykam. Ale ja od tak
dawna znam Carlyle'a i byłam z nim tak blisko... nie ob-
razi się pani, że dam pani maleńką radę, dobrze?
- Zdumiewa mnie pani - odrzekła Briony uprzejmie.
- Na czym polega ta maleńka rada?
- Niech pani nie próbuje odsuwać go od przyjaciół
- powiedziała Deirdre konspiracyjnym tonem, - Po pier-
S
R
wsze, będzie się pani sama czuła zbyt wyizolowana, a po
drugie, to taki mężczyzna jak Carlyle nie zniesie, by nim
komenderowano.
- Ależ ja nikim nie komenderuję i nie czuję się wyizo-
lowana - oświadczyła Briony. - Przyjaciele Carlyle'a
przyjęli mnie bardzo serdecznie.
- To znaczy, jego prawdziwi przyjaciele - dorzuciła
Sylwia.
Deirdre uśmiechnęła się z przymusem, ale zanim zdoła-
ła odpowiedzieć, pojawiła się Emma. Deirdre wydała afe-
ktowany okrzyk radości.
- O, jest moja kochana mała dziewczynka. Zachwyca-
jąco wyglądasz. Chodz tutaj, kochanie, po prostu muszę cię
przytulić.
Emma cofnęła się, ale nie dość szybko. Deirdre rzuciła
się na nią jak drapieżny ptak i obsypała ją pocałunkami.
- Biedne słodkie maleństwo! Jesteś wciąż taka słaba.
- Nie jestem! -. zawołała Emma. Otarła usta wierzchem
dłoni. - Czuję się o wiele lepiej.
- I taka dzielna - westchnęła Deirdre.
- Słyszała pani, co powiedziała Emma - rzekła stanow-
czo Briony. - Powiedziała, że czuje się lepiej. Wszyscy to
widzimy.
- Oczywiście, oczywiście - zgodziła się Deirdre, ale
zbyt pośpiesznie i z tak teatralną przesadą, że nawet mniej
inteligentne dziecko musiałoby się domyślić, iż jest ona
zupełnie przeciwnego zdania.
- Kochanie, powiedz tatusiowi, że przyszła pani Raye
- poleciła Briony. Mimo pozornego opanowania czuła, jak
wzbiera w niej gniew.
- Prosiłabym, żeby pani nie wspominała Emmie, że
S
R
wygląda na słabą. Oboje z Carlyle'em nie chcemy, aby się
nad tym zastanawiała.
- Oboje z Carlyle'em - rzekła marząco Deirdre. - Pani
mówi to tak naturalnie. A tymczasem kiedyś... ach, niech
pani nie zwraca na mnie uwagi...
- Nie będę - zapewniła Briony. Odkryła, że te szorstkie
repliki spełniały swoje zadanie. Deirdre była przyzwycza-
jona do wybiegów i nie potrafiła sobie radzić z przeciwni-
czką mówiącą wprost to, co myśli. - Ale proszę zrozu-
mieć, że myślę tak na serio - ciągnęła. - Emma jest naj-
ważniejsza.
- Ależ oczywiście, że tak - Deirdre szeroko otworzyła
oczy. - Wszyscy to rozumiemy. I w końcu dlatego... to
znaczy nie będziemy o tym mówić, ale... Carlyle, mój
najdroższy! - Z otwartymi ramionami ruszyła w kierunku
Carlyle'a. Zagarnęła go w uścisku, który odwzajemnił
z uśmiechem. - Och, umierałam, nie wiedząc, czy małżeń-
stwo cię zmieniło, czy pozostałeś taki sam jak niegdyś...
- Zapytaj moją żonę - powiedział, wskazując na
Briony.
- Nie zmieniło - oświadczyła Briony, zwracając się do
całego towarzystwa. - Jest wciąż takim samym apodykty-
cznym tyranem,
- Musimy z sobą nareszcie porozmawiać. Umieram
z chęci dowiedzenia się, czy... - Deirdre wsunęła rękę pod
ramię Carlyle'a i odciągnęła go na bok.
W tłumie gości Briony od czasu do czasu natykała się
na Carlyle'a.
- Miałeś rację, Emma jej nie znosi - szepnęła przy
jednym ze spotkań. -I słusznie. Wyobrażą sobie, że może
ją nazywać ,biednym słodkim maleństwem".
S
R
- Tak powiedziała?- uśmiechnął się Carlyle.
- Właśnie tak. Szkoda, że nie widziałeś twarzy Emmy.
- Obydwoje wybuchnęli śmiechem.
Niektórzy goście przeglądali albumy ze zdjęciami ślub-
nymi. Deirdre przerzucała je z pozoru niedbale, ale jej
spojrzenie przypominało wzrok jastrzębia.
- Ach, spójrzcie na Emmę. Czyż to nie aniołek? - wes-
tchnęła.
- Och, nie trzeba dać się zwieść tej niewinnej buzi
- powiedziała szybko Briony, widząc, że Emma się naje-
żyła. - To nie mały anioł, ale mała terrorystka. - Emma
uśmiechnęła się, najwyrazniej uważając ten epitet za po-
chlebny i całkiem do przyjęcia.
- Ach, jakie piękne perły - zaczęła Deirdre, gdy zostały
na chwilę same przy fotografiach. - Rozumiem, dlaczego
pani nie może się bez nich obejść.
- To prezent ślubny od Carlyle'a - poinformowała
Briony uprzejmie.
- Ma doskonały gust? Dobrze wie, jakie klejnoty wy-
brać dla kobiety, prawda? - Wskazała na bransoletkę i kol- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kucharkazen.opx.pl