[ Pobierz całość w formacie PDF ]
uzasadnień i oskarżeń.
Dopięłaś swego przerwał jej Sanzo. Nigdy się już z nią nie spotkam.
Ponieważ nie mógł inaczej uciec przed Sara, wyszedł z mieszkania, trzaskając drzwiami. Zbiegł
ze schodów. Kiedy znalazł się na ulicy bez laski, kurtki ani pieniędzy, zatrzymał się. Lisha chciała go
zdobyć tak? a Sara chciała, żeby został zdobyty? Ułożyły sobie plan, a on dał się na niego nabrać!
Kiedy straszliwe napięcie upokorzenia i wściekłości zaczęło opadać, stracił orientację i nie
wiedział, w którym kierunku jest zwrócony, czy odszedł od drzwi, czy też nie. Musiał przez kilka
minut macać wokół siebie rękami, żeby zorientować się, gdzie jest. Ludzie mijali go, rozmawiając;
nie zwracali na niego uwagi, a może myśleli, że jest pijany. W końcu znalazł wejście, wrócił na górę,
wziął dziesięć kronerów ze skarbonki ojca, wyminął protestującą Sarę i drugi raz trzasnął drzwiami.
Wrócił do domu około dziesiątej rano, rzucił się na swoje łóżko stojące w holu i przespał cały
dzień. Była niedziela, i jego wuj, który kilka razy musiał mijać rozciągnięte w pościeli ciało, w
końcu powiedział do Sary:
Dlaczego znowu wypadł z domu? Volf mówi, że zabrał wszystkie jego pieniądze. Nie
zachowywał się tak przez całe lato. Nie tak, jak kiedy wrócił do domu.
Tak, nadaje się jedynie do przepijania pieniędzy, które ma z ojcem na utrzymanie.
Albrekt podrapał się po głowie i jak zwykle odpowiedział powoli i nie całkiem na temat:
To chyba diabelnie ciężkie życie dla dwudziestosześciolatka.
Lisha przyszła następnego dnia o czwartej. Sanzo zaproponował spacer; poszli na Wzgórze, do
ogrodu. Był już pazdziernik, zachmurzone niebo szykowało deszcz. %7ładne z nich po drodze nic nie
mówiło. Usiedli na trawie poniżej pustego domu. Lisha drżała, patrząc z góry na szare miasto, jego
tysiące ulic, olbrzymie fabryki. Ponieważ nie świeciło słońce, nad ogrodem zapanowała posępna,
mroczna bryła zagajnika kasztanowców. Daleko w mieście przejechał z gwizdem pociąg.
Jak wygląda?
Wszystko jest szare i czarne.
Usłyszała we własnym głosie dziecinną, szepczącą nutę. Zadanie jej tego pytania nie kosztowało
go jednak ani krzty dumy. Ucieszyła się, podniosło ją to nieco na duchu. Gdyby tylko mogli dalej
rozmawiać albo gdyby ją dotknął, i wiedział, że tam jest, wszystko byłoby w porządku. Wkrótce
rzeczywiście wyciągnął ku niej rękę, a ona z radością pozwoliła mu się objąć i oparła policzek na
jego ramieniu. Wyczuła w nim napięcie, jakby chciał coś powiedzieć, i już chciała go o to zapytać,
kiedy uniósł dłonią jej twarz i pocałował ją. Pocałunek stawał się coraz bardziej natarczywy.
Odwrócił się tak, że nieco ją przygniótł, zsuwając usta na jej szyję i piersi. Próbowała coś
powiedzieć, lecz nie mogła, próbowała go odepchnąć, lecz nie potrafiła. Przygniatał ją swoim
ciężarem, ramię przesłaniało niebo. %7łołądek zacisnął jej się w węzeł, nic nie widziała, ale udało się
jej wykrztusić słabym szeptem:
Puść mnie.
Nie zwrócił na to uwagi; wcisnął ją w sztywną trawę i mrok ziemi z taką siłą, że Li-sha czuła
jedynie słabość, taką słabość, jakby umierała. Kiedy jednak spróbował siłą rozsunąć jej nogi,
zabolało ją tak mocno, że znów zaczęła się wyrywać, walczyć jak dzikie zwierzątko. Wyswobodziła
jedną rękę, odepchnęła jego głowę i wyśliznęła się spod niego jednym konwulsyjnym ruchem. Wstała
na czworakach, wyprostowała się i uciekła.
Sanzo leżał z twarzą na wpół schowaną w trawie.
Kiedy wróciła do niego, nie poruszył się. Gdy stała tak nad nim, łzy, które dopiero co
opanowała, znów zaczęły jej ciec z oczu.
No, Sanzo, wstań powiedziała cicho.
Leżał bez ruchu.
Wstań.
Po chwili odwrócił się i usiadł. Na jego bladej twarzy odcisnęła się sieć zdzbeł sztywnej trawy,
a kiedy otworzył oczy, zwrócił je w bok, jakby patrzył na zagajnik kasztanowców.
Chodzmy do domu, Sanzo szepnęła do jego strasznej twarzy.
Sanzo rozciągnął wargi i powiedział:
Odejdz. Daj mi spokój.
Chcę iść do domu.
No to idz! Idz, myślisz, że cię potrzebuję? Idz, odejdz stąd! Spróbował ją odepchnąć, ale
tylko uderzył ją w kolano. Lisha odeszła i zaczekała na niego z boku podjazdu na zewnątrz ogrodu.
Kiedy ją mijał, wstrzymała oddech, a kiedy odszedł już dobry kawałek od niej, ruszyła za nim,
starając się nie robić hałasu. Zaczęło padać z niskich, nieruchomych chmur spadały ukosem drobne
krople.
Sanzo nie miał laski. Początkowo kroczył śmiało, tak jak wtedy kiedy szedł z Lishą, ale potem
zwolnił, najwyrazniej tracąc odwagę. Przez pewien czas szło mu dobrze i Lisha usłyszała, jak
gwiżdże przez zęby jakąś wesołą melodię. Kiedy zszedł ze Wzgórza i znalazł się na głośniejszych
ulicach, gdzie nie słyszał echa, zaczął się wahać, stracił orientację i zle skręcił. Lisha szła blisko za
nim. Ludzie patrzyli na nich. W końcu Sanzo zatrzymał się i Lisha usłyszała, jak rzuca w powietrze
pytanie:
Czy to ulica Bargay?
Jakiś zbliżający się do niego mężczyzna popatrzył zdziwiony i powiedział:
Nie, odszedł pan od niej bardzo daleko.
Ujął Sanzo pod ramię i skierował go we właściwym kierunku, dając mu wskazówki i pytając,
czy jest niewidomy i czy stracił wzrok w fabryce czy na wojnie. Sanzo odszedł, ale zanim dotarł do
następnej przecznicy, zatrzymał się na dobre. Lisha dogoniła go i w milczeniu wzięła pod rękę.
Oddychał bardzo ciężko, niczym wyczerpany biegacz.
Lisha?
Tak. Chodzmy.
Początkowo nie mógł ruszyć się z miejsca, nie mógł zrobić kroku.
Poszli powoli, chociaż deszcz przybierał na sile. Kiedy dotarli do domu, Sanzo wyciągnął rękę i
dotknął cegieł obok drzwi; upewniwszy się, że są na miejscu, odwrócił się do Lishy i rzekł:
Nie przychodz już więcej.
Dobranoc, Sanzo odparła.
To nie ma sensu, rozumiesz? powiedział i ruszył na górę.
Lisha poszła dalej, do swoich drzwi.
Przez kilka dni chodził do sklepu meblowego po południu i zostawał tam do pózna, nie
przychodząc do domu na kolację. Potem przez pewien czas nie miał żadnych napraw i zaczął chodzić
póznym popołudniem do parku. Robił to dalej, kiedy zaczął wiać zimowy wschodni wiatr,
przynosząc z sobą deszcz, deszcz ze śniegiem i rzadki, wilgotny, brudny śnieg. Kiedy zostawał cały
dzień w mieszkaniu, wzbierała w nim nerwowa nuda; drżały mu ręce i tracił czucie w palcach, nie
potrafił powiedzieć, co w nich trzyma i czy w ogóle coś ma w ręku. To wyganiało go na dwór na
coraz dłuższe spacery, aż pewnego dnia wrócił z bólem głowy i kaszlem. Gorączka trzęsła nim przez
tydzień i sprawiła, że ilekroć pózniej wychodził, padał ofiarą kaszlu i kolejnej gorączki.
Ta słabość, głupota słabego zdrowia przynosiły mu ulgę. Gorzej jednak było z Sara. Teraz
musiała przygotowywać śniadanie dla niego i dla Volfa oraz płacić za specyfiki na ból głowy, który
czasami był tak mocny, że Sanzo aż krzyczał. Nocą budziła się, kiedy kasłał. Przez całe życie ciężko
pracowała i poprawiała sobie samopoczucie zrzędzeniem i narzekaniem, teraz jednak nie chodziło o
[ Pobierz całość w formacie PDF ]