[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wsunąłem się pod stół. Weszła, a widząc pusty pokój, przypuszczała, że poszedłem do gabinetu. Jak
się spodziewałem, zbliżyła się i pochyliła nad stołem, aby przestawić wazon. Miałem przed sobą widok
bawełnianej pończochy i buta z elastyczną wstawką. Wytknąwszy głowę, zatopiłem zęby w jej łydce.
Eksperyment udał się ponad wszelkie oczekiwania. Przez kilka sekund stała jak sparaliżowana,
gapiąc się na moją głowę. Potem zerwała się i uwolniwszy nogę wybiegła z krzykiem z pokoju.
Pobiegłem za nią z zamiarem jakiegoś wyjaśnienia, lecz ona pędziła szybko aleją i w kilka minut
potem mogłem ją dostrzec przez szkła polowej lornetki, jak biegła szybko gdzieś w kierunku
południowo-zachodnim. Przedstawiam wam tę anegdotkę po prostu, bez żadnych upiększeń.
Przekazuję ją waszym mózgom i czekam, by tam dojrzała. Czy nie objawiła czegoś waszym
umysłom? Co pan o tym sądzi, lordzie John?
Lord John pokręcił smutno głową.
- Pan sobie kiedyś jeszcze przysporzy poważnych nieprzyjemności, jeżeli pan się w porę nie
pohamuje - odpowiedział.
- A może pan ma jakieś swoje uwagi, Summerlee?
- Powinien pan, Challenger, rzucić natychmiast wszelką pracę i odpocząć sobie przynajmniej przez
trzy miesiące w jakimś niemieckim kurorcie - odrzekł Summerlee.
- Zwietna myśl! Głęboka myśl! - zawołał Challenger. - No, mój młody przyjacielu, a może u pana
znajdzie się ta mądrość, której niepokojący brak dał się zauważyć u tych starszych panów?
I tak też było. Mówię to z całą skromnością, ale tak istotnie było. Oczywiście, wszystko to wydaje
się dostatecznie zrozumiałe dla was, którzy wiecie, co zaszło potem, lecz nie było to takie jasne
wtedy, kiedy się wszystko dopiero zaczynało. Coś mnie nagle olśniło z całą mocą absolutnej
pewności.
- Trucizna! - wykrzyknąłem.
I natychmiast, już w chwili wypowiadania tego słowa, myśl moja ogarnęła błyskawicznie
dotychczasowe zdarzenia - lorda Johna z jego bawołem, moje własne histeryczne łzy, oburzające
zachowanie profesora Summerlee i dalej dziwne wydarzenia w Londynie, awanturę w parku, jazdę
szofera, kłótnię w składnicy tlenu. Nagle wszystko znalazło swoje uzasadnienie.
- Oczywiście! - zawołałem ponownie. - To trucizna!
- W istocie - rzekł Challenger, zacierając ręce. -Jesteśmy wszyscy zatruci. Planeta nasza znalazła
się w trującym paśmie eteru i obecnie zanurza się w nie coraz głębiej, z szybko ścią kilku milionów mil
na minutę. Nasz młody przyjaciel określił przyczynę naszych perypetii i wszystkich powikłań jednym
prostym słowem: trucizna".
Zdumieni popatrzyliśmy na siebie bez słowa. Nikt nie potrafił się tu zdobyć na jakąkolwiek uwagę.
- Umysł nasz działa odpornie na tego rodzaju symptomy, może je powstrzymać i opano wać - mówił
Challenger. - Nie mogę się spodziewać, aby te dyspozycje rozwinęły się u każdego z was do tego
samego stopnia co u mnie, ponieważ przypuszczam, że procesy umysłowe w nas zachodzące stoją
do siebie w pewnej określonej proporcji pod względem nasilenia. Można to nawet zauważyć na
przykładzie naszego młodego przyjaciela. Po tym nieoczekiwanym wybryku, który tak zaniepokoił
moją służącą, usiadłem i zacząłem polemizować sam z sobą. Uprzytomniłem sobie, że nigdy
przedtem nie odczuwałem chęci, aby ugryzć kogoś z domowników. Był to więc impuls anormalny. W
jednej jednak chwili wszyst ko stało się dla mnie jasne. Okazało się, że tętno miałem przyspieszone o
dziesięć uderzeń, a moja pobudliwość wzrosła. Odwołałem się do swego wyższego ja, do mojego
zdrowego rozsądku, do prawdziwego G. E. Challengera, który spokojny i niewzruszony stoi poza
zasięgiem wszelkich zaburzeń molekularnych. Wezwałem go więc, aby hamował te wszystkie głupie
figle, które rozum może płatać pod wpływem trucizny. Stwierdziłem, że stałem się rzeczywiście panem
sytuacji. Zdawałem sobie teraz sprawę ze stanu mego rozstrojonego umysłu i mogłem nad nim
zapanować. Był to znakomity dowód zwycięstwa ducha nad materią, ponieważ było to zwycięstwo nad
tą szczególną formą materii, która jest jak najściślej związana z umysłem. Rzekłbym nawet, że rozum
zawodził, a tylko osobowość nad nim panowała. Tak więc, kiedy żona moja zeszła na dół, a mnie
- 23 -
korciło, aby schować się za drzwi i przestraszyć ją jakimś dzikim okrzykiem, zdołałem powstrzymać
ten odruch i powitać ją spokojnie i z godnością. Podobnie udało mi się opanować wprost
niepohamowaną chęć, aby naśladować głos kaczki. Pózniej, gdy wyszedłem, by zadysponować
samochodem, i zobaczyłem Austina pochylonego przy naprawie wozu, wstrzymałem rękę, którą już
podniosłem, chcąc go uderzyć, na co prawdopodobnie zareagowałby tak jak gospodyni. Przeciwnie,
dotknąłem jego ramienia i nakazałem mu wyprowadzić samochód przed bramę, aby był gotów
pojechać na stację. W tej chwili na przykład mam szaloną pokusę, by chwycić za tę śmieszną, starczą
brodę profesora Summerlee i potrząsnąć gwałtownie jego głową w tył i w przód. A jednak, jak widzicie,
jestem jak najbardziej opanowany. Bierzcie przykład ze mnie.
- Muszę sobie przemyśleć tę historyjkę o bawole - odezwał się lord John.
- A ja moje gadulstwo na temat meczu piłki nożnej.
- Być może, ma pan rację, Challenger - odezwał się Summerlee skru szonym głosem. - Muszę
przyznać, że mój sposób myślenia jest raczej krytyczny niż konstruktywny i niełatwo daję się
przekonać do nowej teorii, zwłaszcza wtedy, gdy jest ona tak niezwykła i fantastyczna. Chociaż kiedy
powracam myślą do wydarzeń dzisiejszego rana i rozważam to bezsensowne zachowanie się moich
towarzyszy, nietrudno mi uwierzyć, że objawy te zostały wywołane działaniem jakiejś trucizny z
rodzaju podniecających.
Challenger poklepał kolegę dobrodusznie po ramieniu.
- Robimy postępy - rzekł - robimy wyrazne postępy.
- Czy nie zechciałby mi pan powiedzieć - spytał pokornie Summerlee - jak pana zdaniem należy
patrzeć na obecną sytuację?
- Jeśli pan pozwoli, powiem zaraz kilka słów na ten temat. - Usadowił się przy biurku, huśtając
krót kimi, krępymi nogami. - Jesteśmy świadkami spełniania się jakiegoś straszliwego, okropnego
dzieła. W moim pojęciu jest to koniec świata.
Koniec świata! Oczy nasze zwróciły się ku wielkiemu oknu. Patrzyliśmy na ten piękny krajobraz i
pełne uroku lato, na wydłużone stoki pokryte wrzosem, na duże wiejskie domy, fermy i ludzi
szu kających rozrywek na polach golfowych. Koniec świata! Słowa te słyszało si ę często, lecz myśl, że
[ Pobierz całość w formacie PDF ]