[ Pobierz całość w formacie PDF ]
lasy. Ten mężczyzna został ojcem Lisy, a ona mówiła o tym
zawsze tak, jakby jej matka miała szczęście, że ktoś w ogóle
ją zagadnął. Matka Lisy, która w letnich miesiącach spędza-
nych z nami w lodziarniach zamawiała po włosku cichym,
niemal niesłyszalnym głosem, bo bała się, że ktoś mógłby
zauważyć, że tak naprawdę mówi w innym języku, uży-
wanym jedynie tu, wysoko, tylko tu, w tych górach, i że on
natychmiast ją zdradzi. Matka Lisy, która rozjaśniała włosy
i farbowała rzęsy, która kupowała rzeczy niewymagające
prasowania, która mieszkała w domu z wielkimi oknami,
bez schodów, gdzie jedynym zwierzęciem był śnieżnobiały,
nigdy nie wypuszczany na zewnątrz kot. Matka Lisy, która
jezdziła zbyt dużym, zbyt zielonym samochodem i nie
umiała go zaparkować, i tylko dwa razy na kilka dni po-
jechała do swojej wioski, do swojego gospodarstwa, gdzie
inni dziwili się jej włosom i rzęsom. I być może także temu,
że naprawdę odeszła, a potem kładła się do swojego starego
łóżka jak obca.
Lisa patrzy przez okno, przez maleńkie okno obramo-
wane ciemnym drewnem. Patrzy na ziemię, na której kury
i kozy zostawiły swoje ślady, na klatki z królikami, trzyma
w rękach fotografię jak coś, czego długo szukała i w końcu
znalazła, odwraca się do nas i spogląda na mnie, jakby
89
chciała powiedzieć: dobrze, jestem gotowa, możemy iść.
Luca wyjmuje z szafy białe płótno, Lisa zawija w nie zdję-
cie jak prezent, z którym trzeba się ostrożnie obchodzić.
Luca zatrzymuje się przy otwartych drzwiach, jakby miał
nadzieję, że Lisa coś zechce z tej pościeli, z tych ubrań. Lisa
staje w drzwiach, w tych małych drzwiach, wypełnia je nie-
mal całkowicie. Opiera dłonie o framugę z prawej i lewej
strony, jakby w ten sposób mogła wziąć coś jeszcze, nawet
jeśli miałoby to być tylko czucie w rękach. %7łegnamy się
z wahaniem i niezręcznie. Równie niezręcznie, jak rozglą-
daliśmy się po domu, po podwórzu, chociaż Luca pozwolił
nam na wszystko w ciągu tych kilku godzin, kiedy piliśmy
jego wino i próbowaliśmy trochę rozmawiać, trochę uda-
wać, że łączy nas więcej, wiele więcej niż tylko jedno po-
południe. Wiemy, że nigdy nie zobaczymy już Luki, i sądzę,
że on też to wie, ma takie same myśli, teraz, kiedy stoimy
przy samochodzie. Lisa jeszcze niegotowa, żeby wsiąść,
gapi się na swoje jasnoniebieskie sandały, przesuwa prawą
stopę w przód i w tył, wygrzebując w ziemi bruzdę.
Nie odzywa się, kiedy zjeżdżamy w dolinę. Siedzi na
tylnym siedzeniu, obejmuje ramionami podkurczone nogi.
Wsłuchujemy się w skrzypienie spod kół, w trzask wyska-
kujących spod nich małych kamyczków, co rusz uderzają-
cych w przednią szybę. Mój brat nie hamuje ani nie trąbi
przed każdym zakrętem. Nie boimy się, że ktoś nadjedzie
z przeciwka.
LARRY
Nie było drugiego takiego jak Larry. Ważył sto pięćdziesiąt
kilo i był co najmniej dwie głowy wyższy od nas wszyst-
kich. Pisał wiersze, bo lubił to nocne uczucie. Poznałyśmy
go na tańcach. W klubie przy 15. ulicy. Piłyśmy z Ione
duże beck'sy z butelki i tańczyłyśmy, wyrzucając ramiona
w powietrze. Wychodziłyśmy na taras, żeby się ochłodzić,
paliłyśmy, odchylałyśmy głowy i gapiłyśmy się w niebo.
Byłam w mieście od kilku dni, spałam na macie w kuchni.
Ione wyrzucono z pokoju. Larry dawał nam znaki, przy-
wołał nas do baru i zapytał, czego byśmy chciały posłuchać.
Counting Crows, Mr. Jones, powiedziałam. Przyciągnął
didżeja za kołnierz i powiedział mu coś do ucha. Kiedy
rozległa się piosenka, Larry przepchnął nas przez tłum
na parkiet. Ione potrząsała długimi ciemnymi włosami.
Ja się obracałam. Larry tańczył coś w rodzaju flamenco.
Zamknął oczy. Czerwone światło reflektora padało na jego
twarz. Poruszał się spokojniej niż inni. Wolniej.
Rano nas wyrzucili. Barman wcisnął nam do rąk trzy
beck'sy. Zbiegliśmy po wąskich, stromych schodach na uli-
cę. Kawiarnia naprzeciwko była jeszcze zamknięta. Usied-
liśmy na ustawionych jedno na drugim, połączonych łań-
cuchem krzesłach. Larry pstryknął jointa na chodnik.
91
Gapiłam się na dym, na nasze ostro obrysowane cienie.
Larry powiedział: Dzisiaj są urodziny Aldousa Huxleya,
ach tak, i przychodzi mi do głowy, że nikt nie wie, jak na-
prawdę wygląda kolor czerwony, dopóki nie wezmie lsd.
Prawda? Następnego dnia się do niego wprowadziłyśmy.
Mieszkaliśmy w Adams Morgan, niedaleko 16. ulicy. Na
podwórzu śmieci wysypywały się z kontenerów. W piw-
nicy myszy przeskakiwały przez nasze stopy. Ktoś poda-
rował Larry emu pianino. Stało w korytarzu, czasem na
nim grał. Dwie, trzy te same melodie. Kilka kroków od
naszego mieszkania żebracy pluli jedzeniem. Pod oknem
dużego pokoju parkowała kuchnia na kółkach z Christian
Home. Od czasu do czasu Larry schodził na dół i zapraszał
do nas kogoś czekającego na jedzenie. Było mu obojętne,
z kim wróci. Nam też.
Często stał z nami w kuchni. Gotowałyśmy, a on wypi-
sywał kredą na tablicy słowa, których powinnyśmy się na-
uczyć. Słowa w stylu nikczemność albo kłopot, albo otarcie.
Układałyśmy z nimi zdania. Ione mówiła z hiszpańskim
akcentem: Dzisiaj rano spadłam ze schodów. Mam otarcie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]