[ Pobierz całość w formacie PDF ]
i wielorękiego, o ciele najpewniej ze śluzu. Zamiast tego ujrzał zaparkowany sta-
tek: mały i szybki, o niewielkiej masie; dysze wciąż jeszcze dymiły, więc musiał
niedawno wylądować. Siadali bez silników, bo nie słyszał odgłosów hamowania.
Z wnętrza wygramolił się mężczyzna, włączył latarkę, dostrzegł Barneya
Mayersona i powiedział, odchrząknąwszy:
— Jestem Allen Faine. Wszędzie pana szukałem; Leo chce z panem utrzy-
mywać kontakt za moim pośrednictwem. Będę przekazywał panu zaszyfrowane
informacje w trakcie moich audycji; tu ma pan książkę kodową.
Podał Barneyowi cienki tomik.
— Wie pan, kim jestem, prawda?
— Prezenterem — odparł Barney. Upiorne, takie spotkanie w nocy, na mar-
sjańskiej pustyni, między nim a człowiekiem z satelity P.P. Layouts; wydawało się
to nierzeczywiste. — Dzięki — rzekł przyjmując książeczkę. — I co mam robić,
zapisywać to co pan mówi, a potem deszyfrować to gdzieś w kącie?
— Będzie pan miał własny odbiornik TV w pokoju; udało nam się to załatwić
na tej podstawie, że jako nowy na Marsie potrzebuje pan. . .
— W porządku — kiwnął głową Barney.
118
— A więc ma pan już dziewczynę — rzekł Faine. — Proszę mi wybaczyć, że
użyłem podczerwieni. . .
— Nie wybaczam.
— Przekona się pan, że w tych sprawach na Marsie trudno zachować dyskre-
cję. To jakby małe miasteczko i wszyscy koloniści są spragnieni nowin, szczegól-
nie typu skandalicznego. Ja to wiem. . . moja praca polega na nieustannym prze-
kazywaniu. . . oczywiście wielu rzeczy nie wolno mi mówić. Kim była ta dziew-
czyna?
— Nie wiem — rzekł ironicznie Barney. — Było ciemno; nie widziałem.
Zaczął obchodzić zaparkowany statek, zamierzając odejść.
— Proszę zaczekać. Musi pan wiedzieć jeszcze coś. Na tym obszarze działa
już handlarz Chew-Z i według naszych obliczeń jutro rano może się zjawić w wa-
szym baraku. Niech pan będzie przygotowany. Proszę zatroszczyć się o to, by
kupić towar w obecności świadków; powinni widzieć, jak zawiera pan transakcję,
a także zaświadczyć, że zażył pan właśnie ten środek. Rozumie pan? — spytał
Faine i dodał: — I niech pan spróbuje pociągnąć handlarza za język, skłonić go,
żeby zagwarantował panu nieszkodliwość produktu. Niech się pan postara, żeby
wciskał panu produkt, niech pan o niego n i e p r o s i. Dobrze?
— A co będę z tego miał? — spytał Barney.
— Słucham?
— Leo nie pofatygował się wyjaśnić. . .
— Powiem panu co — rzekł cicho Faine. — Zabierzemy pana z Marsa. To
pańska zapłata.
Po dłuższej chwili Barney powiedział:
— Naprawdę?
— Oczywiście, to będzie nielegalne. Jedynie ONZ może legalnie zabrać pana
z powrotem na Ziemię, a to nie nastąpi. Po prostu pewnej nocy zabierzemy pana
do Chatki Puchatka.
— I będę musiał tam zostać.
— Dopóki chirurdzy Leo nie zmienią panu twarzy, odcisków palców u rąk
i nóg, wzoru fali mózgowej i całej tożsamości; wtedy pojawi się pan, zapewne
w pańskiej dawnej firmie, P.P. Layouts. O ile wiem, był pan ich człowiekiem na
Nowy Jork. Za dwa, dwa i pół roku, znów pan tam będzie. Więc proszę nie tracić
nadziei.
— Może ja nie mam na to ochoty — rzekł Barney.
— Co? Na pewno pan ma. Każdy kolonista chce. . .
— Przemyślę to — powiedział Barney — dam panu znać. Jednak może zechcę
czegoś innego.
Myślał o Anne. Wrócić na Ziemię i znów piąć się w górę, może nawet wraz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]