[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wystraszyli. A co oni właściwie od ciebie chcieli?
 A czy ja wiem, bracie? Coś im się nie podobało i tyle.
 Tak. Tak to jest.
 Ja nie wiem, jak to jest, ale zawsze jak wchodzę na obcą zabawę albo gdzieś do
knajpy w jakimś mieście i tak dalej, to zawsze coś się musi stać. Zawsze się kroi na jakąś
bójkę.
 Tak to jest. Mogę ci powiedzieć, że to samo jest ze mną. Albo się komuś za bardzo
nie podoba, albo się komuś za bardzo podoba. Co wychodzi na jedno, bo jak się komuś
za bardzo podoba, to zawsze jest ktoś drugi, komu się to właśnie bardzo nie podoba.
 Narzeczony  mówię ze śmiechem.
 Raz narzeczony, raz fagas, czasami brat, ale to rzadziej. Najczęściej to jest mąż.
 Smutne życie tych mężów z tymi żonami.
 Mnie ich nie żal. Są tylko tyle samo warci, co one. A nawet o te trochę mniej. Ale
nie ma o czym mówić. Twoje zdrowie, Janek.
 Tak. Moje. I twoje.
 Nasze.
 Nasze.
Cyknęliśmy się kubkami i spełniliśmy po łyku. Zaledwie pól godziny, może trzy
kwadranse, jak znałem tego chłopaka, a myślałem o tym, czy dojdzie do tego, że
opowiem mu to, czego nikomu, nawet Gałązce Jabłoni mojej, nie opowiedziałem: moją
straszliwą dymną mglistą chorobę. Chyba nie dojdzie, chyba na pewno nie dojdzie do
tego, ale samo to, że o tym myślałem po trzech kwadransach znajomości z tym
chłopakiem, już samo to, że o tym myślałem, było niezwykłe. Niesamowite. A wszystko
przez te jego oczy. Bardzo jasnoniebieskie. I bardzo dymne. Bardzo mgliste.
 Bezbłędny ten bimber. Ktoś tu pędzi w Bobrowicach?
 Nie. W Czerniawie. Taka wioska niedaleko przez las w stronę na Nową Dolę.
Powiem Peresadzie, żeby cię zaprowadził. Peresada to ten mały, który okiełznał Kaziuka
na zabawie. Tego, który rąbał stoły. Widziałeś?
 Widziałem. Tego mi żal, bo może zgnić w kryminale, jak dopadnie w ataku szału tę
swoją sukę. Ależ on zawył:  Gdzie ta suuuuka?!
 Jak wilk zawył. Ciarki mnie przeszły.
 Ja jeszcze słyszę to wycie.
I zamilkł i ja nic nie mówiłem i tak było, jakbyśmy się wsłuchiwali w to wycie
Kaziuka, które gdzieś tam jeszcze niosło się w mroznym klarownym nocnym powietrzu
przestrzeni. Zimowe mrozne nocne powietrze jakby stworzone jest po to, żeby
przeszywać je wilczym wyciem, pomyślało mi się smutno. Ile razy w takie zimowe białe
noce z dala od mojej Gałązki Jabłoni cudownej, wypędzony od niej wiecznymi i zawsze
niespodziewanymi nawrotami mojej choroby, ile razy chciałem zawyć nad naszym
rozdartym, rozdzierającym losem, Gałązko Jabłoni, ty tam, ja tu, ty tu, ja tam, i
wkładałem pięść w usta i gryzłem palce, żeby nie wyć. Ty nie wiesz o tym i dobrze. Ja ci
nie powiem. Bo po co? Ale to się skończy. To się musi skończyć.
 To skoczymy po bimber do tej Czerniawy w trójkę z Peresadą  powiedział Michał
Karny.
 Ja już nie. Biorę we wtorek wypłatę i wybywam stąd.
Do ciebie jadę, dziewczynko najmilsza, Gałązko Jabłoni, moja cudowna piękna
mądra cierpliwa. Jakaś ty ze mną cierpliwa, duszko moja. Bądz jeszcze trochę cierpliwa.
Bądz!
 Wyjeżdżasz. To szkoda. Szkoda, że wyjeżdżasz.
 Posłuchaj, Michał. Tobie to mogę powiedzieć od razu i wprost. Umówmy się na te
parę dni, które zostały, że nie będziesz mnie pytał, gdzie jadę, do kogo, skąd jestem, czy
mam rodzinę i tak dalej. Ja cię też nie będę pytał, jaki (tu chwilkę szukałem słowa)
niebieski wiatr cię przygnał w te dzikie strony ani skąd jesteś, i tak dalej, ani kim jesteś,
choć to mnie cholernie ciekawi. Będziesz chciał mówić o tym  ja będę słuchał, nie
zadając pytań. Ja będę chciał mówić  ty będziesz słuchał, jeżeli oczywiście będziesz
chciał słuchać. Bo nie zawsze się chce.
 Tak powinno być, jak mówisz. I chcę ci powiedzieć, że cię o nic takiego nie
pytałem.
 Nie pytałeś. Michał, wiem, ale powiedziałem to, bo bałem się, że zapytasz. A nie
lubię o tym mówić. Zwłaszcza pytany. Twoje zdrowie, Michał.
 Niepotrzebnie się bałeś, Janek. Ja też nie lubię o tym mówić. Ale skąd możesz
wiedzieć. Nasze!
 Nasze!
Spełniliśmy po łyku i ja wstałem i wyszedłem na dwór, bo przycisnął mnie pęcherz.
Znieg jarzył się nisko na polach i gwiazdy jarzyły się wysoko tam na tamtych polach.
Zimno było, mróz, a ja cały rozgorączkowany byłem. Tym, że, ech, straszliwe manowce,
tym, że już za trzy, cztery dni, będę jechał do niej, Gałązki Jabłoni mojej ukochanej, ale
cicho sza, cicho sza. Byłem też bardzo rozgorączkowany tym chłopakiem, jego
niebieskimi dymnymi oczami, tym, co mówił i jak to mówił i w ogóle. A ja, który
myślałem, że na pewno się rozczaruję Nowym na kwaterze. Ale skąd mogłem wiedzieć,
jak to on powiedział. Zawsze przecież tak było, prawie zawsze tak było, że nic, tylko
rozczarowania nowymi znajomościami.
Tak, że te znajomości nowe ja je zawierałem już tylko bardzo przelotnie.
Powiedziałem sobie, że nie mam czasu na tiutiutiu z pięknymi kobietami ani na hohoho
z męskimi postaciami, ani na paraeunuchoidalne dyskusje z poetami (d ileż wolę
fantazyjne dialogi z miasteczkowymi fryzjerami). Powiedziałem sobie, że tylko Gałązka
Jabłoni, tajemnice świata świdrujące toń i ten dym, ta mgła ta mgła, którą muszę
przejść, muszę zwyciężyć, bo inaczej zadusi mnie ona któregoś pięknego dnia.
Od Remizy Och. Straży Pożarnej słychać było obereczkowe dzwięki zabawy. Była
gdzieś pierwsza godzina nad zimowym pózno wstającym ranem i bumstarara trwała tam
w najlepsze. Tych dwóch typów w towarzystwie może jeszcze dwóch innych typów
daremnie wypatrywało za nami oczy, krążąc i buszując po sali, płosząc zamelinowane w
ciemnych zakątkach parzące się pary. Letnią porą Bogdan wyprowadziłby swoją
Bogdankę na świeże powietrze w jakiś ustronie pod drzewko o gęstym folium, czyli
gęstym liściu. A teraz co? Znieg, mróz i szczękanie zębami. Zanim wróciłem do kwatery
 gdzie w piecu buzuje pięknie, na stole bimber, a przy stole siedzi jedna z tajemnic
świata: Michał Kątny  usłyszałem od strony pola tętent galopującego konia. Poszedłem
za stodołę i zamajaczył mi w dali koń, a na nim jezdziec. Koniokrad syn koniokrada
cwałował na łupie dzisiejszej nocy przez pola w stronę lasu. Ustaliłem kierunek jego
jazdy pomiędzy Czerniawą a szosą na Nową Dolę i wtedy wróciłem do kwatery, gdzie w
piecu pięknie buzowało, na stole bimber, a przy stole siedziała jedna z tajemnic świata
świdrująca moją toń: Michał Kątny.
Robota była skończona. Michał poszedł rano ze mną na zrąb i we dwójkę zrobiliśmy
przez jeden wspólny dzień to, na co ja sam musiałbym poświęcić dwa samotne dni.
Przepiłowaliśmy to, co było naznakowane przez leśniczego i jego gajowych do piłowania,
ułożyliśmy kubiki z papierówki i kneblówki, wysprzątaliśmy działkę, cały drobiazg
złożyliśmy na jedną kupę, skupiliśmy, że tak powiem, podpaliliśmy  i Zwięto Lasu.
Usiedliśmy wtedy, po wszystkim, przy ogniu i paliliśmy papierosy, odpoczywając po
ciężkim dniu. Ciężki był dzień, ale też i bezbłędny. Słonko nam świeciło i z lasu kukała
nam cały boży dzień zazula; każdy z nas mógł sobie naliczyć kupę lat do życia, sobie i
innym  miłym sercu.
Przed południem Księżarczuk, nie zważając tak jak my na niedzielę, zrywał tartaczkę
i sklejkę na mygły, pohukując i bluzniąc na konie. W południe wlazł na jednego z koni i
pojechał na obiad. I już nie wrócił. Może zabarłożył. Rozmawiałem z nim w południe,
zanim pojechał. Udzielił nam niektórych informacji względem wczorajszo dzisiejszej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kucharkazen.opx.pl