[ Pobierz całość w formacie PDF ]

i podziwiaÅ‚a czar parku pokrytego pierwszym Å›nie­
giem. Wiele lat temu w tej altanie schronili siÄ™ mÅ‚o­
dziutcy zakochani przy swym pierwszym pocałunku.
Teraz tu wrócili, ale jak się to zakończy?
PostanowiÅ‚a zachowywać siÄ™ tak, jak czuje, nie zwa­
żając na żadne konwenanse ani na to, co postanowił
Clint. Z tym mężczyzną nie będzie niczego żałowała
Gdy cała historia z Jane się wyjaśni, powróci do swego
zwykłego życia, ale do tego czasu czuje się wolna.
I bardzo pragnie Clinta.
Teraz wszystko zależało od niego, czy przyjmie to,
co ona mu chce ofiarować.
- Kiedy ostatnio tu byłem, było lato - powiedział
Clint, opierając się o cienką ściankę altany.
- Pamiętam. Naprawdę nie byłeś tu od tamtego
czasu?
- Nie. A ty?
Pokręciła głową.
- MyÅ›laÅ‚am o tym, że gdy kiedyÅ› bÄ™dÄ™ miaÅ‚a ro­
dzinÄ™, to ich tu przyprowadzÄ™.
- Jasne.
- A ty nie myÅ›laÅ‚eÅ› o tym samym? - Ledwo je wy­
powiedziała, chciała cofnąć te słowa. Jak mogła być
tak bezmyślna? - Przepraszam, Clint, ja...
- Nic takiego.
- To było bardzo niedelikatne.
- Już się stało.
Zgodnie ze swoją opiekuńczą naturą, chciałaby go
teraz pocieszyć, przytulić, gdy będzie jej opowiadał,
jak się czuł, gdy stracił żonę i nadzieje na rodzinę.
Od chwili, gdy siÄ™ ponownie spotkali po latach, kie­
dy członkowie Teksańskiego Klubu Ranczerow
przywiezli Jane do szpitala, Tara czuła, że on wciąż
przeżywa Å›mierć żony w pożarze. OczywiÅ›cie, na ze­
wnątrz to skrywał, ale ona czuła, co działo się za tą
spokojnÄ…, nawet cynicznÄ…, fasadÄ…. UznaÅ‚a jednak wte­
dy, że jego przeszłość to nie jej sprawa i ma on swój
własny sposób na uporanie się z bólem.
Teraz, po tych kilku tygodniach, nie była już pewna,
co jest, a co nie jest jej sprawÄ….
- Wiesz - westchnęła - właściwie przyszłam tu
kiedyÅ›. Prawie.
- NaprawdÄ™?
- Tak. To było z innym facetem.
Spojrzał na nią rozżalony.
- A ja myślałem, że to miejsce jest święte.
- Jest - potwierdziła słodko.
- To jak pani mogła, siostro Roberts?
Zaśmiała się.
- Powiedziałam, że prawie tu przyszłam.
- Hmm - zmarszczył się. - Więc kto to był ten
facet?
- Ronnie Pemberton, student.
- Brzmi poważnie.
Tara westchnęła na wspomnienie ambitnego mÅ‚o­
dzieÅ„ca, spragnionego kobiecego zainteresowania, każ­
dego zainteresowania jego osobÄ….
- Myślałam, że tak będzie.
- A Ronnie?
- On to potraktowaÅ‚ jak rozrywkÄ™ na przerwÄ™ miÄ™­
dzysemestralnÄ….
- Idiota.
- Byliśmy smarkaci.
- Nawet smarkacz powinien docenić, co dobre.
- Tak uważasz?
Schwycił ją za ramiona i delikatnie obrócił do
siebie.
- Tak uważam.
Starała się zachować żartobliwy ton, ale kiedy był
tak blisko, traciła pewność siebie.
- Szkoda, że ciebie tu wtedy nie było.
- Dlaczego? - spytaÅ‚, wÄ™drujÄ…c rÄ™kÄ… od jej ramie­
nia do obojczyka i patrząc wciąż w oczy.
Zadrżała od tego spojrzenia.
- Mógłbyś mu nagadać.
- Nie jestem mocny w gÄ™bie. - Jego dÅ‚oÅ„ spoczy­
wała teraz na jej szyi, a palcami skręcał jej włosy. -
Mógłbym najwyżej spuścić mu porządne lanie.
- On miał czarny pas - wykrztusiła z trudem, gdy
zbliżał się coraz bardziej, wpatrzony w jej usta.
- Był idiotą.
NachyliÅ‚ twarz i zakryÅ‚ jej usta swoimi warga­
mi. Tara zamknęła oczy. Jego dotyk, jego palce w jej
wÅ‚osach, gdy przyciÄ…gaÅ‚ jÄ… jeszcze bliżej, pogÅ‚Ä™bia­
jÄ…c pocaÅ‚unek, to byÅ‚y czary. Rozkosz, jakÄ… odczu­
wała, zmieniała się co chwilę, raz w okolicy ust, raz
piersi, a potem podbrzusza. Kiedy oderwali od siebie
usta, ona ujęła jego twarz w dłonie i dotykała go
wargami.
- Historia się powtarza - szepnęła.
- Nie - odsunął się odrobinę, żeby jej spojrzeć
w oczy. - To zupełnie co innego.
Nagle usÅ‚yszeli jakieÅ› radosne Å›miechy, burzÄ…ce in­
tymność ich małego światka. Odsunęli się od siebie.
Kątem oka Tara zobaczyła rodziców z dwójką dzieci,
szalejących w świeżym śniegu.
- Może byÅ›my siÄ™ przeszli wokół stawu? - zapro­
ponowała.
- Poszukuje pani eskorty?
Uśmiechnęła się.
- CoÅ› w tym rodzaju.
- Cóż, mężczyzna musi zrobić, co do niego należy.
- Clint wstał.
Westchnęła, przewracając oczami.
- Jaki dżentelmen.
- Nigdy tak nie twierdziłem, łaskawa pani.
Wziął jej dłoń w swoją dużą rękę i wyprowadził
TarÄ™ z altany.
- Myślę, że to było sprawiedliwie.
Clint przełknął ostatni kęs zapiekanki z makaronu
i karczochów i sięgnął po swój kieliszek z winem.
Sponad małego stołu jadalnego w swoim ciepłym
i miłym saloniku Tara uśmiechnęła się do niego.
- Ty zrobiłeś śniadanie, a ja kolację.
- No, chyba sprawiedliwie. ZresztÄ… pysznÄ… kolacjÄ™
- uśmiechnął się.
- Dziękuję. - Tara wzięła swój kieliszek.
Było pózno, w każdym razie jak na kolację, prawie
dziewiąta, ale nie zauważali tego. Dla Clinta domowy
posiłek i to w towarzystwie kobiety, której trudno się
będzie oprzeć, to była rzadkość.
- Bardzo jesteś zamyślony.
- Usiłuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jadłem
domowy posiłek.
- I przypomniałeś sobie?
Pokręcił głową.
- Musiało to być dosyć dawno.
- JesteÅ› tu zawsze mile widziany.
Spojrzał z ukosa.
- Na pewno?
- OczywiÅ›cie - odparÅ‚a pospiesznie, po czym od­
chrzÄ…knęła. - Po prostu bardzo lubiÄ™ gotować, a po­
siłek trzeba spożywać w towarzystwie.
- Zgadzam siÄ™ w stu procentach.
Przechyliła głowę na bok i przypatrywała mu się
przez chwilÄ™.
- Czy ty siÄ™ ze mnie nie nabijasz, Andover? Bo
zostało mi jeszcze trochę sosu marinara. - Przysunęła
kieliszek z winem do jego koszuli. - ZresztÄ… czerwone
z białym też świetnie pasuje.
Zachichotał.
- Nie nabijam się. Przysięgam. - Popatrzył na jej
twarz, oczy, usta. NajchÄ™tniej odsunÄ…Å‚by ten stolik i po­
sadziÅ‚ jÄ… sobie na kolanach. - A jakie jest twoje naj­
lepsze danie? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kucharkazen.opx.pl