[ Pobierz całość w formacie PDF ]

drugim ze swych synów blizniaków, choć doprawdy trudno było to orzec. Choć Mason i
Bliss wybrali sobie nowych partnerów, starali się nie spuszczać siebie z oka.
Tiffany, wreszcie spokojna o syna, pozwoliła sobie zapomnieć o otaczającej rzeczywistości.
Zatraciła się w tańcu. Oparła głowę na piersi J.D. i ufnie się do niego przytuliła. Zapach jego
wody po goleniu budził rozkoszne skojarzenia, a regularny rytm serca uspokajał skołatane
nerwy.
Czemu w jego ramionach czuła się tak dobrze i bezpiecznie, jakby tu właśnie było jej
miejsce? Dlaczego przelotny dotyk wprawiał całe jej ciało w dr\enie? Dlaczego drobna
pieszczota czy jeden pocałunek potrafiły wzbudzić namiętność, jakiej Tiffany przedtem nie
doznawała?
Od czasu gdy sprowadziła się do Bittersweet, paru panów proponowało jej randki. Kilka
razy dzwonił owdowiały ranczer ze stumilowego gospodarstwa przy Cougar Creek, ojciec
trzech dorastających córek, a tak\e rozwiedziony agent ubezpieczeniowy z Medford. Nie
chciała się umówić z \adnym z nich. Wcią\ była w \ałobie, próbując dojść do ładu z
własnym poczuciem winy po śmierci Philipa. Nie miała ochoty ani czasu na \ycie
towarzyskie. Praca, dom, dzieci - oto, co wypełniało jej \ycie. Nie było w nim miejsca na
osobiste przyjemności, wyjąwszy satysfakcję z wypełnienia licznych obowiązków i po-
winności.
J.D. to osobny rozdział. Działał na nią tak silnie, \e zupełnie traciła panowanie nad sobą,
puszczały hamulce. Tak było w przeszłości, tak jest i obecnie. Mieli za sobą jedną, grzeszną
noc, którą zakazała sobie wspominać. Nie widzieli się od tamtej pory, a mimo to wystarczyło,
\e ją raz pocałował, by straciła głowę.
- Panie, panowie, dobierany! - zapowiedział wodzirej. J.D, niechętnie wypuścił z objęć
Tiffany.
- Mo\esz sobie jeszcze potańczyć - powiedziała, wyzwalając się z magii bliskości J.D. - Ja
idę po Stephena.
Tiffany nie chciała ulec ani urokowi nocy, ani niebezpiecznemu męskiemu wdziękowi J.D.,
który powinien pozostać jej szwagrem i tylko szwagrem. Ale nie było to takie proste, bo on
miał inne plany. Zamiast zostać na parkiecie, dogonił ją po paru krokach i poprowadził
między stłoczonymi samochodami w stronę stajni. Na płocie siedziało czterech chłopców.
Wśród nich był Stephen. Wpatrywał się w nadchodzącą Tiffany.
- Jedziemy do domu - powiedziała zdecydowanie - musimy powa\nie porozmawiać.
- Dlaczego?
- Chcesz, \ebym zaczynała tutaj? Przy nich? - Wskazała pozostałych chłopców.
Gdzieś z bliska dobiegło głośne r\enie konia. Chłopak, który siedział najbli\ej Stephena,
odsunął się od niego, jakby obawiał się, \e i jemu przypadkiem się dostanie. Stephen z
pewnością nie zamierzał kompromitować się przed kolegami. Zciągnął brwi w grubą kreskę,
patrząc na matkę z pretensją.
- Przyszedłem tu, bo tak mi się podobało - powiedział bezczelnie. - Z tobą bym przecie\ nie
przyjechał.
- Okłamałeś mnie.
- To ty zawsze powtarzałaś, \e rodzina to najwa\niejsza rzecz na świecie. - Stephen nie
stracił pewności siebie; przez sekundę Tiffany zobaczyła w chłopcu mę\czyznę, jakim stanie
się za kilka lat.
- Nie zmieniaj tematu.
- John Cawthorne to mój rodzony dziadek.
- Jest dla ciebie obcym człowiekiem.
- I takim zostanie, jeśli go lepiej nie poznam.
Tiffany nie mogła się nadziwić, skąd u syna, akurat w tej sprawie, tyle determinacji.
Chłopiec, który a\ do ubiegłego roku był idealnym dzieckiem i dostarczał jej samych radości,
sprawiał coraz więcej kłopotów. Nie mogła się z nim porozumieć, a o stosowaniu siły nie
było mowy.
- Czas do domu, Stephen. Nie wiem, co chciałeś osiągnąć, łamiąc naszą umowę, ale teraz to
ju\ naprawdę koniec zabawy. Idziemy.
Chłopiec zawahał się i Tiffany, zirytowana i zniecierpliwiona, o mały włos postąpiłaby
krok naprzód, złapała niesfornego nastolatka za rękę i jak dzieciaka ściągnęła z płotu. Udało
jej się jednak nie zrobić tego - być mo\e fatalnego - kroku. A to dzięki J.D., który trzymał jej
ramię w \elaznym uścisku.
W końcu Stephen z ociąganiem zeskoczył z płotu i powlókł się w stronę pastwiska, na
którym stał d\ip stryja.
- Tiffany! - To była Katie. Wołała do nich z daleka, podciągając jedną ręką długą suknię, a
drugą wymachując gwałtownie. - Nie odje\d\acie jeszcze, prawda?
- Myślę, \e ju\ najwy\szy czas.
- Ale przecie\ nawet nie zdą\yłyśmy porozmawiać! O! Cześć! - Katie podbiegła do nich i
zwróciła się do Stephena. - Jestem mamą Josha. Co ja mówię, przecie\ mnie znasz! -
uśmiechnęła się i obrzuciła wzrokiem J.D. - Nawet nie musisz mnie przedstawiać, od razu
zgadłam, \e to brat Philipa.
- J.D. Santini. - J.D. wyciągnął rękę, którą Katie uścisnęła spontanicznie obydwiema
dłońmi.
- Tak się cieszę, \e się poznaliśmy! Nie odje\d\ajcie, błagam. Zabawa dopiero się rozkręca.
Jestem taka podniecona... to fantastycznie, \e przyjechaliście. Wiem, ile to znaczy dla Johna i
mamy. Uparli się, \e ściągną całą rodzinę, aby wreszcie wszyscy się poznali.
Tiffany rzuciła okiem na syna. Czy tego właśnie pragnął? Wielkiej rodziny, z mnóstwem
cioć, wujków, ciotecznych braci, kuzynów i dziadków? A jeśli tak, to czy mogła mieć mu to
za złe? Czy sama nie marzyła dokładnie o tym samym, kiedy miała trzynaście lat?
- Mo\e z czasem im się to uda - przyznała ostro\nie, nie dodając, \e ona ze swej strony
nikomu tego nie ułatwi.
- Na pewno! - Katie energicznie kiwnęła głową. - To nie będzie łatwe, ale... Jakie tam
 ale ! Przecie\ wszyscy jesteśmy dorosłymi ludzmi, no, prawie wszyscy, więc mo\emy się
dogadać. - Mrugnęła do Stephena. - Szukam Josha. Pewnie go nie widziałeś?
- Widziałem. On... - Stephen zawahał się, jakby zdradzał wielką tajemnicę. - Był na strychu
z sianem, razem z młodszymi dzieciakami.
- No, to ju\ po odświętnych spodniach i marynarce! Kupiłam nowe ubranie specjalnie na
ślub dziadków i miałam nadzieję, \e posłu\y mu jeszcze na ślubie Bliss, ale to
prawdopodobnie marzenie ściętej głowy. Uff, cię\kie jest \ycie samotnej matki.
Tiffany polubiła swą przyrodnią siostrę za jej bezpośredniość i dobre serce. Czuła, \e łączy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kucharkazen.opx.pl