[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Nie tylko.
Branson był tu tuż przed pierwszą. Zwiecił ci w oczy latarką, żeby sprawdzić, czy jeszcze
śpisz.
- Ten facet nie da człowiekowi spokoju. Czy myślisz...
- Myślę, że znów jesteś głównym podejrzanym.
- Podejrzanym o co?
- Van Effen zniknął.
- Coś podobnego!
- Nie przejąłeś się tym zbytnio.
- Co znaczy dla mnie Van Effen albo ja dla niego? Nic więcej się nie działo?
- O trzeciej na moście znowu zgasły światła.
- Aha!
- Nic cię jakoś nie dziwi.
- Dlaczego mam się dziwić, że zgasły światła? Mogło być po temu kilkanaście różnych
powodów.
- Myślę, że winowajca siedzi koło mnie.
- Ja spałem.
- Nie spałeś, kiedy wyszedłeś o północy na most. Założę się, że ten twój nowy - hm -
aparacik też nie leżał bezczynnie. - Pochyliła się ku niemu i spojrzała głęboko w oczy. - Nie
zdarzyło ci się przypadkiem w nocy zabić Van Effena?
- Kim ja według ciebie jestem? Płatnym zabójcą?
- Nie wiem, co myśleć. Nie zapominaj, że znam treść tej depeszy, którą wysłałeś, kiedy
zabrali mnie do szpitala. Pamiętam dokładnie każde słowo. "Jedynie Branson i Van Effen to
urodzeni przywódcy. Ich dwóch mógłbym zabić".
- Faktycznie tak napisałem. Ale nie zabiłem Van Effena. Ręczę głową. Moim zdaniem żyje i
ma się dobrze, chociaż nie jest pewnie zachwycony.
- Branson tak nie uważa.
- Skąd wiesz?
- Kiedy Bartlett wyszedł, to znaczy został zluzowany... - Nie wspomniał przypadkiem
Bransonowi, że być może na chwilę się zdrzemnął?
- Co masz na myśli?
- Nie, nic. Więc był przytomny i czujny jak wszyscy diabli. A co potem? - Potem zjawił się
ten... ten goryl.
Revson spojrzał na nowego strażnika. Był owłosiony, miał niewiarygodnie krzaczaste brwi i
ledwo widoczne czoło. Porównanie, którego użyła April, wcale nie schlebiało gorylom.
- To Yonnie - stwierdził Revson. - Zdolny do myślenia czołg Bransona. - Parę razy był tu
Chrysler. Słyszałem, jak mówił temu człowiekowi, że ich zdaniem Van Effen leży na dnie cieśniny.
- Chciałbym zobaczyć minę Bransona, kiedy stwierdzi, pewnie po raz pierwszy w życiu, jak bardzo
się myli.
- Nie chcesz mi nic powiedzieć?
- Nie. Ty też tego nie chcesz.
- Jesteś bardzo pewny swoich racji.
- Tym razem tak.
- Potrafisz z tym wszystkim skończyć?
- To już, niestety, osobna sprawa. - Myślał o czymś przez chwilę, po czym uśmiechnął się. -
Czy mogę cię zabrać dziś wieczorem, na kolację, jeśli dobrze się spiszę?
- Dzisiaj?
- Nie przesłyszałaś się.
- Możesz mnie zaprosić do Timbuktu, jeśli chcesz.
- Masz tupet, dziewczyno. Nie da się ukryć.
Punktualnie o siódmej w centrum łączności autobusu prezydenta odezwał się dzwonek
telefonu. Branson podniósł słuchawkę.
- Tak?
- Mówi Quarry. Zgodziliśmy się na pańskie absurdalne żądania i wszczęliśmy niezbędne
kroki. Czekamy na wiadomość od pańskiego łącznika w Nowym Jorku.
- Czekacie na wiadomość? Powinniście ją mieć dwie godziny temu!
- Oczekujemy, aż znowu się odezwie - powiedział znużony Quarry.
- Kiedy dzwonił?
- Tak, jak pan powiedział - przed dwoma godzinami. Załatwia coś z jakimiś "europejskimi
przyjaciółmi".
- Miał podać panu hasło.
- Podał. Mało oryginalne, moim zdaniem. "Peter Branson".
Branson uśmiechnął się szeroko i odłożył słuchawkę. Gdy wysiadł z autobusu w pierwszych
promieniach słońca, nadal się uśmiechał. Natknął się na Chryslera, który nie okazywał bynajmniej
radości. Był wyczerpany, bo zastępował chwilowo Van Effena i Kowalskiego. Martwił się jednak z
zupełnie innego powodu.
- Sprawy finansowe mamy załatwione - oznajmił Branson.
- Znakomicie, panie Branson.
- Nie jesteś zbyt uradowany. - Z twarzy Bransona zniknął uśmiech.
- Chciałbym coś panu pokazać.
Chrysler zaprowadził go do skierowanego na południe reflektora.
- Pewnie pan wie, że reflektor różni się od zwykłej latarki czy lampy błyskowej. Chodzi o
to, że nie ma w nim żarówki. yródłem światła jest łuk elektryczny, powstający między dwiema
elektrodami. To coś w rodzaju świecy zapłonowej w samochodzie, tyle że tam iskra jest
przerywana, a łuk w reflektorze jest ciągły. Niech pan spojrzy na lewą elektrodę.
Branson przyjrzał się jej.
- Wygląda na stopioną, wygiętą czy coś w tym rodzaju. A te elektrody są pewnie tak
skonstruowane, żeby wytrzymać bardzo wysokie temperatury, jakie wytwarza łuk. - Właśnie.
Jeszcze czegoś pan nie zauważył. Tu w szkle jest niewielki otwór.
- O co właściwie chodzi, Chrysler?
- To nie wszystko. - Odprowadzając Bransona Chrysler wskazał na dach ostatniego
autobusu. - Radiopelengator jest załatwiony. Nie działa. Sprawdziliśmy raz i drugi, czy na moście
nie ma żadnych nadajników oprócz naszych, a potem nie zawracaliśmy sobie nim głowy. Dziś rano
przypadkiem go sprawdziłem. Wszedłem na górę, żeby rzucić okiem. W podstawie wału
obrotowego jest wypalony ślad.
- Czy to mógł być piorun? W obu przypadkach? W końcu Bóg świadkiem, że tej nocy ich
nie brakowało.
- Chciałbym zauważyć, panie Branson, że ani radiopelengator, ani reflektor nie mają
uziemienia. Stoją na ogumionych kołach.
- Ale radiopelengator...
- Autobus ma opony - wyjaśnił cierpliwie Chrysler.
- A więc?
- Myślę, że wycelowali w nas laser.
Kiedy zadzwonił telefon, siódemka decydentów, mimo wczesnej pory, siedziała w
komplecie wokół stołu w wozie łączności. Pełniący służbę policjant podniósł słuchawkę.
- Mówi Branson. Chcę rozmawiać z generałem Carterem.
- Musi gdzieś tu być. Proszę zaczekać. - Policjant zakrył słuchawkę dłonią. - Branson do
pana, panie generale.
- Niech pan włączy głośnik, żebyśmy wszyscy słyszeli, co mówi. Proszę mu powiedzieć, że
właśnie się zjawiłem.
- Generał w tej chwili przyszedł.
Carter przejął słuchawkę.
- Branson? - Carter, jeszcze raz użyje pan promieni lasera, a zrzucimy kogoś z mostu.
Powiedzmy, że na początek pana Muira.
Sześciu ludzi przy stole spojrzało na siebie, pojmując w mig, o co chodzi. Pomyśleli pewnie
z ulgą, że to Carter musi odbić piłeczkę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]