[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mnie w jakiś sposób na duchu. Głupie, zważywszy, jak bardzo działało mi na nerwy, że federalni
cały czas depczą mi po piętach, prawda? - Aha.
- I nic się nie martw, Jessico. Tobie i twojej rodzinie nic nie bozi. Dzisiaj wieczorem rozstawimy
dwudziestu funkcjonariuszy wokół waszego domu. Zapewnimy całkowite bezpieczeństwo. Nasz
dom rzeczywiście był bezpieczny i nikt nawet nie próbował się do niego zbliżyć. Za to spalili
restaurację.
Można by pomyśleć, że należał mi się jakiś odpoczynek, A co? Ostatecznie poprzedniej nocy
właściwie nie spałam. Ale nie, następnej nocy też zadbano o to, żebym nie mogła się wyspać, f
No dobrze, trochę spałam. Telefon odezwał się dopiero o trzeciej.
O trzeciej nad ranem.
Potem nikt już nie spał w domu Mastrianich. I nie mieliśmy spać spokojnie przez długi, długi
czas. Uznałam oczywiście, że telefon jest do mnie. Dlaczego by nie? Wieczorem wszystkie
telefony były do mnie. Proszę, urzeczywistniały się marzenia mojej mamy: zostałam miss
popularności, hurra!
Szkoda tylko, że randki, na które się ze mną umawiano, to były randki z eee... ze śmiercią.
Dobra, i ze Skipem Abramowitzem.
Kiedy telefon rozdzwonił się o trzeciej rano, wyskoczyłam z łóżka, jeszcze nie całkiem
przytomna, i rzuciłam się na aparat w moim pokoju. Chyba miałam nadzieję, że jeśli od razu
podniosę słuchawkę, to reszta rodziny nie zdąży się obudzić.
Głos w słuchawce okazał się znajomy, ale nie należał do żadnego z moich nowych przyjaciół. No
wiecie, tych, co obiecali mnie zamordować, jeśli spróbuję jeszcze raz wyciągnąć od Tishy
Murray informacje na temat domu w pobliżu kamieniołomów.
Uświadomienie sobie, że rozmawiam z agentką specjalną Smith, zajęło mi około minuty.
-Jessico - odezwała się, kiedy podniosłam słuchawkę. A potem, kiedy tata odebrał w swojej
sypialni i mruknął półprzytomnie: Halo?", dodała: - Panie Mastriani.
Tata i ja nie powiedzieliśmy już nic więcej. Tata, jak sądzę, usiłował się obudzić, a ja,
oczywiście, przygotowywałam się do tego, co miałam usłyszeć... czego się domyślałam. Zginęła
kolejna osoba. Może Tisha Murray.
Albo Heather Montrose. Mimo straży, jakie postawiono przed jej pokojem w szpitalu, ktoś zdołał
się do niej zakraść i dokończyć dzieła. Heather nie żyje.
Albo to, albo znalezli kogoś. Znalezli kogoś, kto usiłował wedrzeć się do naszego domu, żeby
mnie zabić.
Ale nie o to chodziło. Stało się coś, czego się zupełnie nie spodziewałam.
- Przykro mi, że pana obudziłam - powiedziała Jill ze szczerym żalem. - Sądzę jednak, że
powinniśmy pana zawiadomić, że pańska restauracja, Mastriani, stoi w płomieniach. Czy
zechciałby pan...
Jill nie miała okazji dokończyć zdania, ponieważ mój tata Odłożył słuchawkę i, jak go znam,
sięgał właśnie po spodnie.
- Zaraz tam będziemy - zapewniłam.
- Nie, Jessico, nie ty. Powinnaś...
Nie dowiedziałam się, co jej zdaniem powinnam, ponieważ odłożyłam słuchawkę.
Parę sekund pózniej, przy drzwiach, przekonałam się, że miałam rację. Tata był całkowicie
ubrany - to znaczy, miał na sobie spodnie i buty. Do tego górę od piżamy w charakterze koszuli.
Kiedy mnie zobaczył, powiedział: - Zostań z matką i bratem.
- Absolutnie nie - powiedziałam. Ja też zdążyłam się ubrać.
Wydawał się rozdrażniony i wdzięczny zarazem, co jest dość niezwykłe, jak się tak bliżej
zastanowić. Dostrzegliśmy łunę, gdy tylko wyszliśmy za próg. Pomarańczowa poświata była
dobrze widoczna na tle niskich, ciemnych chmur. Przypomniała mi się scena pożaru Atlanty z
Przeminęło z wiatrem.
- Wielki Boże - powiedział tata.
Ja natomiast postanowiłam porozmawiać z przyjaciółmi po przeciwnej stronie ulicy. Tymi w
białej pół ciężarówce.
- Cześć! - Puknęłam w zasłonięte okno od strony kierowcy. - Muszę jechać z tatą do
centrum. Zostańcie tutaj i pilnujcie domu, póki nie wrócę, dobra?
Odpowiedzi nie było, ale też nie spodziewałam się żadnej. Ludzie, którzy mają cię śledzić
potajemnie, nie lubią, kiedy się ich tak po prostu zaczepia i zaczyna z nimi rozmawiać, nawet
jeśli ich szef wie doskonale, że ty wiesz, że oni tam są. Rozumiecie, co mam na myśli.
W centrum znalezliśmy się w jednej chwili, ale miałam wrażenie, że trwało to całe wieki. Nasz
dom dzieli od centrum zaledwie parę przecznic... piętnastominutowy spacer albo cztery minuty
jazdy. O trzeciej nad ranem ulice świeciły pustkami. Nie mogliśmy oderwać oczu od tej
pomarańczowej łuny na niebie. Parę razy tata o mało nie wjechał na chodnik. Dobrze, że tam
byłam. Położyłam ręce na kierownicy, mówiąc:
- Tato, nie martw się. To nie to. Pomarańczowe światło? To pewnie takie błyskawice bez
grzmotu.
- Ciągle w tym samym miejscu? - zgłosił wątpliwości tata.
- Oczywiście - oświadczyłam. - Czytałam o tym. Na biologii. Boże, ale ja kłamię.
Potem skręciliśmy w Główną. I zobaczyliśmy.
To nie były błyskawice bez grzmotu. O nie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]