[ Pobierz całość w formacie PDF ]

świetlików nigdy nie istniała (wspominałam o tym?).
Zwiatło widoczne pośród drzew należało do domu Dell;
nawet w dzień paliła się żółta lampa nad drzwiami - chyba
bardziej jako ostrzeżenie niż zaproszenie.
Jej dom stał między drzewami niczym jakaś rozlatująca
się chata czarownicy z bajki. Podwórko jednak było
zadbane, nie rósł na nim żaden chwast. Ziemię starannie
wygrabiono, a po obu stronach ścieżki, na grządkach
obłożonych kamieniami o dziwnych kształtach, rosły
pomidory i kabaczki.
Widziałam też wnętrze domu. Przeszłam ostrożnie, na
palcach, przez ganek i zajrzałam przez otwarte okno, choć
to wcale nie było łatwe, ponieważ zasłony były
zaciągnięte, jakby słoneczne światło traktowano niczym
wroga. Mimo to udało mi się. Jedna z zasłon przekrzywiła
się i pofałdowała u dołu; przechylając odpowiednio
głowę, mogłam zajrzeć do środka.
Może, pomyślałam o Dell, może jesteś czarownicą.
Albo wampirem. Może dlatego potrzebujesz kaptura, żeby
się nie rozpuścić. Może dlatego zapomniałaś o mnie na
ściernisku, bo zaczęłaś się rozpuszczać.
Ale Dell się nie rozpuściła. Była w salonie albo w
jadalni, nie pamiętam. I nie miała już na sobie kaptura.
Trzymała ręce we włosach, zwijając je z tyłu głowy.
Wyjmując z ust spinki i upinając kok, powiedziała:
- Sam zabij królika, bo ja jestem dziś bardzo zajęta.
Myślisz, że tylko ty masz coś do roboty? Chyba w to nie
wierzysz. Naprawdę nie sądzę, żebyś tak uważał.
Z początku nie wiedziałam, do kogo się zwraca. Prawdę
mówiąc, poza samą Dell niewiele widziałam. Pokój był
słabo oświetlony, ale ona stała przy nocnej lampce
niedaleko okna. Pamiętam, pomyślałam, że wygląda,
jakby tam była noc, i że jej zegar musi zle chodzić.
Wyobrażałam sobie, że nocą cienie rosną, a dom
promieniuje światłem od wewnątrz. Wszystko było
inaczej.
- Nie mogę zabijać królików, Dell, nie mogę i już.
Wiesz, że nie mogę.
Miała na imię Dell. Dell, powtórzyłam sobie.
A osoba, która wymówiła jej imię, była mężczyzną czy
kobietą? Nie byłam pewna. Głos brzmiał słabo i piskliwie,
niemal dziewczęco.
- Słyszysz? yle się czuję, kiedy to robię królikom. Nie
zrobię tego.
Mężczyzna. Mówił dziwnym tonem. Jak mój ojciec,
kiedy udawał niedorozwiniętego - ciągnął wtedy nogę za
sobą po dywanie, goniąc mnie po całym mieszkaniu.
Wykrzywiając usta, pytał:
- Jelizo-Rose, ty też być wyjątkowa? Ja wyjątkowa
osoba, Jelizo-Rose. Kochać mnie? Być moją przyjaciółką?
Ja myśleć, że ty śliczna. Ja twój wyjątkowy przyjaciel.
Nienawidziłam, kiedy tak się zachowywał. Nie mogłam
znieść jego miny, powykrzywianej i głupiej. Ani tego, jak
mówił, bełkocząc i dukając. Przerażało mnie to i budziło
obrzydzenie.
- Ja już napełniłam swój brzuszek - mówiła Dell. -
Jestem służącą? Albo żoną? Mam cię rozpieszczać? Sam
się nakarm. Wiesz, jak to zrobić. Nie jesteś już dzieckiem,
Dickens.
Wtedy się pokazał, trzymając pod brodą czerwoną
świecę. Dell stała odwrócona tyłem; jego pociągła twarz
w niebieskich okularach pływackich wyłoniła się zza jej
ramienia. Nazywała go Dickens. Na łysej czaszce miał
szeroką bliznę, jakby zamiast z włosów zrobiono mu
fryzurę ze skóry.
- Mój brzuszek jest pusty - powiedział. - Nie zostawiłaś
mi nawet okruszka. Słyszysz? Nie zostawiłaś mi nawet
okruszka.
Zrobiło mi się go żal. Głos mu drżał. Sprawiał wrażenie
smutnego, jakby zaraz miał się rozpłakać.
- Twój brzuszek dostanie kolację - odparła Dell. -
Wtedy zjesz królika. Ale nie dostaniesz lunchu. %7ładnego
lunchu. Nakarmię cię na kolację, dobrze? Mama
potrzebuje, żeby jej poczytać, zanim pójdę dla ciebie
zabić.
Odwróciła się i wyszła z pokoju, on za nią, a pomiędzy
nimi migocząca świeca. Jeszcze przez chwilę stałam pod
oknem, nasłuchując, ale więcej się nie pojawili. I już ich
nie usłyszałam. Nic się nie działo, więc poszłam do domu.
Tamtego wieczoru w What Rocks okłamałam cię,
Klasyczna. Powiedziałam ci, że Dell z Dickensem
zaprosili mnie do środka. Powiedziałam, że tańczyliśmy,
graliśmy w karty, śpiewaliśmy piosenki i że podawano
markizy na srebrnej tacy. Wszystko kłamstwo. Dell nie
naprawiła radia, a mój ojciec nie przesłał wiadomości,
kiedy trzymaliśmy się we trójkę za ręce (nie chciałam ci
powiedzieć, jaką wiadomość, twierdziłam, że to
tajemnica). Dell nie szepnęła, że jestem jej najlepszą
przyjaciółką. Nie odprowadziła mnie też do domu.
Wróciłam sama.
Ale o króliczej norze nie kłamałam. Pewnie to wiesz. W
każdym razie myślę, że to była królicza nora, pod
jadłoszynem, niedaleko domu Dell. Szłam ścieżką, kiedy
ją zobaczyłam. Otwór był tak duży, że zmieściłaby się w
nim moja głowa, nie odważyłam się jednak nachylić i
zajrzeć do środka. Przeciwnie, trzymałam się z daleka,
żeby nie dać się wessać.
- Ona cię zabije - powiedziałam do nory z nadzieją, że
jeśli królik tam jest, to mnie usłyszy. - Lepiej się schowaj,
bo ma zamiar upolować cię na kolację. Zjedzą cię.
Mówiłam ci, że tak właśnie powiedziałam, Klasyczna?
Tamtego wieczoru, kiedy odpoczywałyśmy przy butach
mojego ojca, wspomniałam ci o tym, że ostrzegłam
królika? Prawdopodobnie nie. A więc mówię ci teraz.
Przepraszam, że w ogóle pokazałam ci tę dziurę.
Naprawdę mi przykro.
Rozdział 12
Ojciec ciągle pierdział, cicho, lecz smrodliwie, zatruwając
cały parter What Rocks. Smród był potężny, siarkowy, tak
silny, że musiałam zostawić otwarte drzwi na zewnątrz.
Nie obawiałam się jednak wtargnięcia wiewiórki,
wiedziałam, że się rozmyśli, gdy tylko poczuje ten
zapach. Prawdopodobnie spakuje swoje manatki i
wyniesie się w diabły. Wcale bym się jej nie dziwiła.
- Przestań ciąć babeczki! Puszczaj bąki na podwórku,
bo tam należy to robić!
Smarowałam w kuchni krakersy masłem orzechowym,
przygotowując lunch dla ojca i napawając się
zwycięstwem: armia mrówek w końcu została pokonana,
ich korpusy walały się po blacie. Już wcześniej ich ubyło -
znajdowały coraz mniej do zabrania - tak że decydujące
starcie poszło łatwo. Zresztą gdybym ja ich nie pozabijała,
padłyby od cuchnących wystrzałów ojca. To była masakra
z litości.
Cięcie babeczek.
Tak ojciec nazywał pierdzenie.
Albo nadmuchiwanie herbatników.
- W Chinach - wyjaśniał mi - zupełnie inaczej
rozumieją pewne rzeczy. Im głośniejsze beknięcie, tym
lepszy posiłek. Za dobrze nadmuchanego herbatnika,
podanego z wdziękiem, dostajesz za darmo deser. Tam
jest to prawie formą sztuki.
- Obrzydliwość.
Nie chciałam mieszkać w Chinach.
Czasami, kiedy razem jedliśmy, pierdział i mówił.
- Jelizo-Rose, nie chce mi się wierzyć. Tniesz babeczki
przy stole. Kurczę, to bardzo nieładnie.
Ale to nigdy nie byłam ja. Zawsze on. A kiedy
protestowałam, uśmiechał się i puszczał kolejnego bąka.
- Przestań!
- Jezu Chryste - mówił, udając, że jest zły - wsadz sobie
zatyczkę. Chcę spokojnie zjeść.
Im bardziej się wściekałam, tym bardziej go to bawiło.
- Przestań! - krzyczałam bliska płaczu. - To ty! Ty to
robisz!
- Fuj, coś tu zdechło, czy co?
Machał ręką przed nosem, cały czas się śmiejąc.
Matka nienawidziła jego nadmuchiwanych
herbatników. Wybiegała z kuchni i zatrzaskiwała za sobą
drzwi sypialni. Albo rzucała czymś w niego, na przykład
łyżką albo pilotem do telewizora. Pewnego razu, kiedy
jadła przy stole w jadalni, a ojciec puścił głośnego bąka w
salonie, zaczęła walić pięściami w stół. Waliła i waliła, aż
widelec, danie z mrożonki i słoiczki z przyprawami
podskakiwały na blacie. Potem spokojnie wyszła z [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kucharkazen.opx.pl