[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jak ulżonym i błogo rozrzewnionym sercem uklęknie na grobie człowieka,
którego kochała, i wiecznie oczom jej przytomnemu obrazowi jego powie:
,,Zostałam godną ciebie! Nie uległam złej doli! Uniknęłam śmierci z głodu i
życia z jałmużny! Potrafiłam osłonić opieką i wychować dla przyszłości dzie-
cię twoje i moje! Potem...
Tu oczy Marty spotkały obok niej wiszący na ścianie obrazek. Był to rysu-
nek ów odrzucony przez pracodawców i zwrócony jej przez nich. Przyozdobiła
nim biedną, nagą izdebkę, a teraz utopiła w nim cicho gorejące oczy. Domek
mały, wiejski, rozłożyste drzewo, ptaszyna śpiewająca nad krzakiem bzowym,
przezroczyste powietrze wsi i głęboka cisza pól woniejących... O Boże! gdyby
tyle zapracować mogła, aż tyle, iżby podobny kącik skromny, świeży, zielony
mógł stać się jej własnością! Będzie już wtedy podeszłą w wieku kobietą;
wietrzyk szemrzący w gałęziach ochłodzi trudem życia uznojone jej czoło,
zmęczone oczy pić będą barwę świeżej zieleni, a ptaszek, który śpiewał, gdy
była w kolebce, nad głową jej usypiającą snem wiekuistym wydzwoni ostat-
nią dla niej pieśń tej ziemi.
Tak roiła kobieta uboga. Nocy tej w izbie na poddaszu lampa nie gasła aż
do świtania. Marta czytała książkę, którą z obcej mowy przełożyć jej poleco-
119
no. Czytała zrazu powoli, z uwagą, potem z zapałem, z gorączkowym niemal
zajęciem. Zrozumiała myśl jej twórcy, przedmiot pisma przeniknął jej umysł,
jasny i wyraznie stanął przed oczami. Pojęcie jej stało się niby elastyczne
koło i coraz obszerniejszą, kompletniejszą obejmowało całość; intuicja, ten
rzadki i wysoki dar z człowieka czyniący półboga, podniosła się z głębokości
ducha młodej kobiety i szeptała jej do ucha stówa nie znanych dotąd zagad-
nień.
Dzień był biały, gdy Marta zgasiła lampę i pochwyciła pióro. Pisała, a kiedy
niekiedy odrywając oczy od papieru, przenosiła je w stronę izby, w której
stało łóżko z uśpionym dziecięciem. Przy białym świetle zimowego poranku
Jancia wyglądała blado i cierpiąco. Gdy pierwszy promień słońca wniknął do
izby, otworzyła oczy. Wtedy matka powstała, uklękła przy łóżku i otaczając
ramieniem na wpół uśpione ciałko dziecka pochyliła na poduszkę zmęczoną,
gorącą głowę.
W tej samej chwili ruch zawrzał na mieście. Zaturkotały powozy, za-
brzmiały dzwony kościelne, gwarem zakipiały rozmowy, śmiechy i wołania.
Warszawa witała rok nowy.
*
Od dnia, w którym Warszawa witała rok nowy, sześć tygodni minęło. O
pierwszej południowej godzinie Marta jak zwykle opuściła szwalnię, aby wró-
cić do domu i obiad dla siebie i dziecka sporządzić. Ucałowała Jancię, która
smutna i znękana w ciasnej izbie stróża ożywiała się nieco na widok matki, i
przystawiwszy do małego ognia garnek ze strawą młoda kobieta wysunęła
szufladę stolika i wydobyła z niej kilkanaście arkuszy papieru. Było to już
skończone tłumaczenie francuskiego dzieła. Nad wykonywaniem go praco-
wała tygodni pięć, nad przepisywaniem tydzień. Teraz z uśmiechem na
ustach przeglądała kartki napełnione kształtnym i czystym pismem.
Przez czas ubiegły w powierzchowności jej zaszły nowe zmiany, ale wcale
inne niż uprzednio. Pracowała podwójnie, bo w dzień i w nocy. Dziesięć go-
dzin dziennie szyła, dziewięć godzin nocnych pisała, godzinę przepędzała na
rozmowie z dzieckiem, cztery godziny spała. Był to sposób życia niezupełnie
zapewne odpowiadający prawidłom higieny, a jednak smugi chorobliwej żół-
tości zniknęły z twarzy Marty, czoło jej wygładziło się, oczom wrócił blask
dawny. Kaszlała rzadziej, wyglądała zdrowo i niemal świeżo. Duch jej, ską-
pany w spokoju i orzezwiony nadzieją, pokrzepił upadające wprzódy ciało,
szlachetne zadowolenie z siebie samej wyprostowało na nowo smukłą kibić,
pogodę przywróciło czołu. Po sporządzeniu i spożyciu obiadu, składającego
się z jednej prostej wielce potrawy i kawałka czarnego chleba, Marta przej-
rzany przed chwilą manuskrypt126 owinęła arkuszem cienkiego białego pa-
pieru. Czyniła to ze staraniem jakimś szczególnym, z malującym się na twa-
rzy uczuciem pieczołowitości i zarazem wewnętrznej głębokiej rozkoszy. Na
jednej z wysokich wieży miasta uderzyła godzina druga. Marta odprowadziła
Jancię do izby stróża i wyszła na miasto. O trzeciej powinna była znalezć się
na zwykłym swym miejscu w szwalni Szwejcowej, przedtem zaś jeszcze wstą-
pić chciała do znajomej sobie księgarni.
126
Manuskrypt rękopis.
120
Księgarz-wydawca stał jak zwykle za kontuarem, zajęty zapisywaniem cyfr
i notat w wielkiej książce. Przy wejściu Marty podniósł głowę. Ukłonił się
wchodzącej bardzo uprzejmie.
Skończyłaś już pani pracę swą rzekł biorąc rękopis z ręki Marty to
dobrze, czekałem na nią z niecierpliwością. Dzieło to wydanym być powinno
teraz lub nigdy... kwestia bieżąca, paląca czekać nie może... dziś obchodzi
ogół, jutro może mu być obojętną. Z przejrzeniem rękopisu pośpieszę. Chciej
pani przyjść jutro o tej samej porze, a będę mógł udzielić jej wiadomość sta-
nowczą.
Dnia tego w pracowni Szwejcowej Marta niewiele wykonywała roboty. Usi-
łowała spełniać jak najlepiej to, co pomimo wszystkiego mieniła swym obo-
wiązkiem, ale nie mogła. Ręce jej drżały, chwilami ciemna mgła słaniała oczy,
serce uderzało z mocą oddech w piersi tamującą. Teraz, w tej chwili może,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]