[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mieszkania mego są do wynajęcia trzy pokoje, takie prawie jak te... chcesz?
jutro będziemy sąsiadkami. Przyprowadzisz tu twoje dziecko, będzie mu cie-
pło i wygodnie... Pojutrze zdejmiesz tę żałobną brzydką suknię...
Marta odjęła dłoń od oczów i podniosła głowę.
 Karolino!  rzekła powstając  dosyć już, nie mów ani słowa więcej...
 Cóż?  zawołała kobieta w atłasach  czy nie?
Kobieta w żałobie nie odpowiadała chwilę. Twarz jej mieniła się śmiertelną
boleścią i krwawym rumieńcem, głos drżał i urywał się w piersi, gdy mówić
zaczęła:
 Niedawno jeszcze, niedawno, gdyby ktokolwiek ośmielił się mówić ze
mną tak, jak ty mówiłaś, Karolino, uczułabym śmiertelną obrazę... może
gniew szalony... teraz nie czuję nic prócz wielkiej boleści, większego jeszcze
wstydu. Muszę być doprawdy czymś mniej niż człowiekiem, skoro nie zawi-
niwszy nic, nie uczyniwszy cienia złego, nie szukając po świecie niczego, ni-
czego prócz uczciwej pracy, spotkałam to, co... spotkałam... Och, jakże ni-
sko, nisko upadłam! I za cóż? i za jakąż winę?
Stała chwilę nieruchoma, z oczami posępnie wlepionymi w ziemię. Po
chwili łagodniej trochę rzekła:
 Nie pogardzam tobą, Karolino, nie cisnę na ciebie, jak mówiłaś, garścią
błota. Boże mój! wszakże ja wiem, czym jest życie kobiety ubogiej... kosztuję
go od kilku miesięcy... dziś połknęłam kroplę jego najbardziej gorzką. Nie po-
gardzam więc tobą, ale pójść w twoje ślady nie mogę... nie, nigdy... nigdy...
Umilkła znowu i tym razem jasnym wzrokiem patrzała w jeden punkt
przestrzeni. Tam oczami wyobrazni ujrzała jeden z obrazów swej przeszłości.
Nie był to przecież żaden z obrazów minionego wesela i szczęścia, odzwier-
ciedlał, owszem, w sobie chwilę boleści bez granic. Marta ujrzała na łożu
choroby spoczywającego jedynego człowieka, którego kochała na ziemi.
Twarz jego sztywniała pod dłonią śmierci, oddech ustawał w schorzałej
piersi, ale oczy jego spoczywały na jej twarzy, rozpromienione ostatnim bla-
skiem życia, ręka poruszana spazmem konania w drętwiejących palcach ści-
skała jej rękę.  Biedna Marto moja, jak ty żyć będziesz beze mnie! Ze sło-
wami tymi na zsiniałych ustach opuścił ją na wieki.
 O! jakże kochałam go! jak kocham go jeszcze!  szepnęła wdowa; zara-
zem ręce jej załamane opadły na czarną suknię, a pierś uniosła się ogrom-
nym westchnieniem.  Nie, Karolino! przez Boga, nie!  zawołała podnosząc
wysoko twarz oblaną promienną bladością  byłam szczęśliwszą od ciebie.
Człowiek, którego ukochałam, nie uczynił ze mnie rzeczy. Poślubił mię, ko-
chał, szanował. Konając myślał jeszcze o mnie i o mej przyszłości. Kocham
go jeszcze, choć go nie ma już na ziemi, szanuję imię jego, które noszę. Mi-
łość dla niego i pamięć o nim wznoszą się we mnie jak ołtarze; przed nimi
pali się lampa napełniona łzami mego serca i oświeca smutną moją drogę...
139
 Którą postępując dostaniesz się wkrótce na elizejskie pola152, kędy biali
aniołowie połączą cię z nieboszczykiem twoim mężem!  zabrzmiał przenika-
jący i gamą ostrego śmiechu spleciony głos Karoliny.
Marta stała już o kilka kroków od niej i zarzucała na głowę swoją czarną
wełnianą chustkę.
 Bądz zdrowa, biedna Karolino, bądz zdrowa!  zawołała stłumionym gło-
sem i wybiegła do sąsiedniego pokoju, gdzie nad okrągłym mahoniowym
stołem paliła się już różowa lampa. Była blisko drzwi, gdy uczuła się przy-
trzymaną za ramię. Obok niej stała Karolina z wargami drżącymi od śmie-
chu, ze zwiędłym swym czołem falującym drobnymi zmarszczkami i z ciem-
nym połyskiem w zrenicach.
 Słuchaj!  rzekła  śmiać mi się chce, doprawdy, z ciebie! Jesteś egzalto-
wana153, przedziwnie naiwna, jesteś, moja droga, wielkim jeszcze dzieckiem.
A jednak w wierzeniach starożytnych Rzymian żal mi cię! nie wiem nawet
dlaczego, bo i cóż mię na koniec obchodzić może, co się tam z tobą stanie?
Dla mnie i lepiej, iż nie będziesz moją sąsiadką, jesteś zbyt piękną... Ale... ale
pierścionek twój żywił mię przez parę tygodni... nie jest przecie koniecznym
obowiązkiem powołania mego bytu, abym była niewdzięczną.
Jedną ręką silnie przytrzymywała ramię młodej kobiety, drugą wyciągnęła
ku oknu.
 Pomyśl  mówiła  tam tak zimno, ludno i zarazem pusto. Tłumy cię za-
depcą, pustka cię pochłonie... Wróć się...
 Puść mnie  szepnęła gwałtownie Marta  nie złorzeczę ci, ale mówić z
tobą nie mogę... przyszłam tu po chwilę przyjazni i spoczynku, znalazłam
nową boleść i największy wstyd życia... puść mię!
 Jedno jeszcze słowo posłyszeć musisz... Młody ten człowiek, który szedł
dziś ze mną ulicą, kocha się w tobie szalenie... odda wszystko, co ma...
 Puść mię!  głośno już i z jękiem krzyknęła Marta i ze spazmatyczną siłą
targnęła ramię swe objęte ręką pochylonej ku niej kobiety. Ręka ta opadła.
Marta rzuciła się ku drzwiom.
Przebyła już kilka stopni rzęsiście oświetlonych wschodów, kiedy usłyszała
za sobą szelest atłasu.
 Wróć się!  zawołał na nią głos z góry  będziesz żebraczką!
Kobieta w żałobie biegła po wschodach nie odpowiadając.
 Będziesz kradła!  powtórzył głos.
Kobieta nie odwróciła głowy i zstąpiła kilka wschodów niżej.
 Umrzesz z głodu razem z twoim dzieckiem.
Na dzwięk ostatniego wyrazu kobieta stanęła, odwróciła twarz śmiertelnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kucharkazen.opx.pl