[ Pobierz całość w formacie PDF ]

doznanych niepowodzeniach; nie dość, że Belg wraz z klejnotami wymknął mu się z rąk, to teraz
jeszcze owe skarby, które uważał za swoją własność, dostały się w niepowołane ręce. Rzuciwszy
Arabom dziki okrzyk bojowy rzucił się na ich czele na obóz Abdula Muraka, siejąc wśród ludzi
przeciwnika śmierć i zniszczenie.
Tarzan, siedząc na drzewie, przypatrywał się walczącym. Obojętny był mu wynik walki,
chodziło jedynie o wyczekanie stosownej chwili; chciał przyłapać Werpera, odebrać mu kołczan z
klejnotami i należycie go ukarać. Nagle jakiś Arab - walczący zawzięcie z jednym z Abisyńczyków
- podjechał pod jego kryjówkę. Arab pokonał Abisyńczyka, który ciężko ranny spadł z konia.
Wówczas człowiek-małpa wskoczył na wierzchowca i popędził pełnym galopem przez równinę w
pościgu za Werperem, który - lękając się zemsty Achmeda Zeka - rzucił się do ucieczki. Srogi
Arab, dysząc chęcią zemsty, ścigał go z całej mocy.
Całą godzinę trwał krwawy bój. W końcu Abisyńczycy zostali zniszczeni do szczętu. Zek
puścił się w pogoń za Abdulem Murakiem i Werperem, zaś jego ludzie, upojeni zwycięstwem,
rozsiedli się na pobojowisku czekając na powrót wodza. Po dłuższym oczekiwaniu postanowili
zostawić złoto zabezpieczone, jak sądzili, przed kradzieżą. Dosiadłszy koni popędzili w dżunglę,
aby odnalezć wodza.
Tymczasem Tarzan nie tracił z oczu Werpera. Oto ujrzał nagle, jak dopędza go Achmed
Zek. Koń Belga, zawadziwszy o gałąz leżącą na drodze, zwalił się na ziemię. Werperowi została
tylko jedna droga ratunku. Ukrywszy się za zranionym koniem jął ostrzeliwać Achmeda Zeka,
który - rzecz jasna - nie pozostał mu dłużny. Wzajemna strzelanina trwała jakiś czas. Wreszcie
Werper widząc, iż pozostały mu tylko dwa naboje, krzyknął do Araba:
- Dajmy spokój z walką! Jeżeli obiecasz mi zaniechać strzałów, odstąpię ci skarb który
posiadam.
- Wolność i własne życie są mi droższe nad wszelkie klejnoty!
Arabowi pozostał tylko jeden nabój; zastanowił się więc przez chwilę, wreszcie krzyknął w
odpowiedzi: - Dobrze, ty chrześcijański psie! Odkładam karabin! Patrz! Zostaw kołczan na
widocznym miejscu i zejdz mi z oczu!
Werper, z ciężkim westchnieniem, wyjął kołczan z zanadrza. Pomacał go z żalem i złożył
na trupie swojego wierzchowca; oddalił się czym prędzej, aby ukryć się w czarnej dżungli.
Achmed Zek, oblizując spieczone wargi, rozwiązał sznurek zacieśniający kołczan. Wysypał
garstkę kamieni na swoją sępią dłoń. Jego zrenice zwęziły się, z ust wyrwało mu się przekleństwo.
Szybko wysypał resztę zawartości kołczanu: wargi zbielały mu ze wściekłości, dłonie zacisnęły się
kurczowo; oczy miotały ognie...
Tarzan zeskoczył z konia i wspiął się na drzewo, zaciekawiony co mogła znaczyć ta
rozmowa pomiędzy Achmedem Zekiem a Werperem. Przypatrywał się teraz Arabowi, chciał
bowiem wiedzieć, co ten uczyni z kołczanem. Zamierzał mu go odebrać, gdyż przecież
różnobarwne kamyki były jego niezaprzeczalną własnością! Ujrzał w końcu jak Arab, chwyciwszy
karabin, zagłębił się śpiesznie w dżunglę i popędził tropem Werpera.
Kiedy tylko Tarzan stracił go z oczu, wyskoczył ze swej kryjówki i zaczął zbierać
rozsypaną zawartość kołczanu. Niebawem zrozumiał przyczynę gniewu Araba: zamiast ładnych,
błyszczących, różnobarwnych klejnotów ujrzał garść najzwyklejszych kamyków.
Rozdział XIX Jane Clayton i król dżungli
Mugambi, po szczęśliwym odzyskaniu wolności, błądził po dżungli szukając drogi
powrotnej do kraju Wazyrów. Po kilku dniach uciążliwej wędrówki trafił nad brzeg szerokiej rzeki,
gdzie znalazł - oprócz ożywczej wody do picia, której brak dał mu się we znaki poprzednio - dzikie
owoce i dużo drobnej zwierzyny. Za pomocą sękatej maczugi, którą sporządził sobie w drodze,
zdobył znaczny zapas pożywienia.
Postanowił zatrzymać się tu dłużej dla wypoczynku. Sporządziwszy sobie ciernistą bomę
rozłożył się na posłaniu z mchu. Usnął niebawem twardym snem...
Pewnego dnia, gdy Mugambi polował już w głębi lasu, wyśledziła go para dzikich, małych,
podeszłych krwią oczu. Należały one do Czulka, drugiego towarzysza Tarzana w pamiętnej
wycieczce do osady Achmeda Zeka. (Czulk, widząc owego dnia szamotanie się Tarzana z
Arabami, skorzystał z ogólnego popłochu, aby umknąć w dżunglę).
Gdy Czulk ujrzał rosłego Gomangani z przepaską na biodrach i pióropuszem na głowie,
zdjęła go ciekawość. Poczuł zarazem wielkie pragnienie porwania mu owych barwnych piór i
przyozdobienia nimi swej własnej głowy. Należało jednak zachować ostrożność i wyczekać na
stosowną chwilę. Czulk, pomimo swej siły, obawiał się nieco sękatej maczugi, którą wielki
Gomangani wywijał tak sprawnie podczas polowania na zwierzynę. Podwoił więc czujność... O
zachodzie słońca Mugambi powrócił do bomy i ułożył się do snu. Czulk, siedzący na sąsiednim
drzewie, wskoczył ostrożnie do bomy. W jednej chwili porwał maczugę oraz kołczan, zdobny w
barwne pióra. Pomknął szybko ze zdobyczą w głąb dżungli...
Mugambi, przebudziwszy się nazajutrz, stwierdził ze zdumieniem brak maczugi oraz
kołczana. Szczególnie to ostatnie odkrycie zmartwiło go niezmiernie. Tuż obok swego legowiska
zauważył ślady wielkich stóp, podobnych do ludzkich - szukał więc usilnie złodzieja w zaroślach i
na drzewach. Niełatwo jednak jest trafić na trop dzikiej małpy w dżungli. Trzeba na to było
powonienia i zmysłu spostrzegawczego Tarzana, z którym nawet Mugambi nie mógł się równać w
znajomości puszczy i jej dzikich mieszkańców.
Murzyn zaniechał więc bezowocnych poszukiwań. Sporządziwszy sobie nową maczugę,
podążył w drogę powrotną do krainy Wazyrów.
Podczas gdy Taglat pracował usilnie zębami i pazurami nad rozwiązaniem węzłów Jane,
spomiędzy zarośli wyjrzał nań chciwie wielki, grzywiasty łeb olbrzymiego lwa. Niebawem dał się
słyszeć grozny ryk. Taglat obejrzał się - ale za pózno - schwyciły go już bowiem potężne łapy króla
zwierząt. Małpa złapała lwa za grzywę, zatapiając mu w karku swoje żółte kły. Obydwaj zapaśnicy
tarzali się przez chwilę po murawie. Ryk lwa, zmieszany z przerazliwym kwikiem antropoida,
rozniósł się dalekim echem po dżungli. Wreszcie kot zanurzył pazury swych łap w piersi Taglata,
który padł bez życia zalany krwią. Wkrótce zwycięski lew rozszarpał jego ciało i zabrał się do
biesiady.
Jane, odzyskawszy przytomność, przypatrywała się ze zgrozą okropnemu widokowi.
Poruszywszy się z lekka stwierdziła z radością, że jej więzy zostały przegryzione przez Taglata. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kucharkazen.opx.pl