[ Pobierz całość w formacie PDF ]
samej, czuł się wyczerpany, wręcz padał z nóg. Powinien
przecież dochodzić do zdrowia w Londynie i nie brać na
siebie żadnych poważnych obowiązków, tymczasem trafił
w sam środek zakrojonego na szeroką skalę spisku. Usi
łował zapobiec temu, co mogło się wydarzyć, udawał ko
goś, kim nie był, a teraz jego zadanie stało się znacznie
trudniejsze, bo musiał ratować skórę bezwartościowego
brata kobiety, którą kochał.
- Nie bardziej niż zwykle - odparł z nieznacznym
uśmiechem. - Przecież dobrze znasz Williama.
- Czasami odnoszę wrażenie, że nie znam go wcale.
- Pandora westchnęła ciężko. - Moim zdaniem po jego
pustej głowie hula wiatr i nigdy nie wiadomo, z której
strony zawieje. - Nie po raz pierwszy ubierała w słowa
to, co Ritchie doskonale wyczuwał.
Opinia siostry rozbawiła Jacka.
- Och, William ma kiełbie we łbie, nie tylko wiatr! -
zawołał.
- Smutne jest to, że właściwie on tu rządzi - przy
pomniała Pandora.
- Będzie rządził dopiero po śmierci dziadka - sprosto
wał Jack. - Pamiętaj, że nikt nie wie, jak brzmi jego te
stament.
- Ale głównym spadkobiercą jest William.
- Proszę pana, przecież dziedzic nie zawsze musi przejąć
cały majątek, prawda? - zwrócił się chłopiec do Ritchiego.
- To zależy, czy ustanowiono majorat na linię męską rodu.
- O ile wiem, żaden majorat nie istnieje - wtrąciła
Pandora, nagle przygnębiona perspektywą śmierci dziad
ka. - Należy jednak zakładać, że skoro William dziedzi
czy tytuł, wraz z nim przejmie wszystko, co pozostanie
z posiadłości.
- To fakt - potwierdził Ritchie i nagle przypomniał
sobie szczęście Comptonów, ofiarowane mu przez starca.
Mimo wszystko sir John mógł wydać pewne dyspozycje,
zgodnie z którymi William odziedziczy określone dobra,
w gruncie rzeczy niezbyt go satysfakcjonujÄ…ce.
- Och, pan jest taki wykształcony! - zachwyciła się
Pandora, odzyskujÄ…c pogodÄ™ ducha. - Marnuje siÄ™ pan ja
ko zwykły guwerner, choć, rzecz jasna, wyśmienity.
- Nie ma lepszego - przytaknÄ…Å‚ ochoczo Jack. - Pan Rit
chie przedstawia wszystko w tak interesujący sposób. Dzi-
siaj przerabialiśmy opowieść o królu Alfredzie i ciast
kach. Pan, znasz tę historię? Pan Ritchie odegrał wszystkie
role. Doskonale poradził sobie jako chłopka, która zrugała
króla za przypalenie ciastek. Powinien występować na
scenie.
Ku zdumieniu Pandory, Ritchie się zarumienił i pospie
sznie zmienił temat. Jego zachowanie było dziwne, biorąc
pod uwagę, że Jack powiedział mu komplement. Dopiero
kiedy Pandora schodziła kuchennymi schodami, by unik
nąć kłopotliwego spotkania z Williamem, przyszło jej do
głowy zaskakujące wyjaśnienie tego faktu.
Jeśli Ritchie miał talenty aktorskie, czy to możliwe, że
tylko udawał kiepskiego jezdzca? Tego samego ranka, kie
dy poskromił Nerona, Pandora podsłuchała rozmowę
George'a i Bragga. Ten pierwszy oświadczył, że tylko do
świadczony jezdziec potrafiłby z taką łatwością okiełznać
ogiera. Bragg zasugerował, że w trudnych sytuacjach
człowiek potrafi robić rzeczy, do których zazwyczaj jest
niezdolny. George stanowczo się sprzeciwił takiej opinii,
na co Bragg wzruszył ramionami i odszedł, najwyrazniej
nie mając ochoty na dalszą pogawędkę.
Gdyby jednak założyć, że Ritchie jest znakomitym
jezdzcem, cóż by to mogło oznaczać? Jeśli rzeczywiście
tak było, wówczas nauczyciel Jacka okazałby się podwój
nym kłamcą; w tylko sobie znanym celu nosił okulary bez
szkieł korekcyjnych. Pandora nie potrafiła zrozumieć, dla
czego Ritchie miałby oszukiwać ich wszystkich, począ
wszy od sir Johna, na służbie skończywszy.
Z niedowierzaniem pokręciła głową. Z pewnością się
myliła i pomylił się także George. Być może z pustej gło
wy Williama powiał wiatr i zmącił jej myśli.
W salonie zastała ciotkę Em, jak zwykle pochyloną nad
robótką. Pandora często zastanawiała się, o ile łatwiejsze
byłoby jej życie, gdyby nie musiała głowić się nad tyloma
sprawami, lecz mogła skupić uwagę wyłącznie na jakimś
hobby. Ciotka Em jednak najwyrazniej była świadoma te
go, co się dzieje w domu, gdyż natychmiast spytała Pan
dorÄ™ o samopoczucie.
- Wszystko w porządku, ciociu - zapewniła Pandora.
- Właśnie wracam z salki lekcyjnej. Mam powody sądzić,
że William ponownie znęca się nad panem Ritchiem. To
już przekracza wszelkie granice. Jeszcze trochę i pan Rit-
chie nas opuści, co bardzo niekorzystnie wpłynie na Jacka.
Ciotka Em odłożyła płótno.
- Muszę się z tobą zgodzić, drogie dziecko. Pan Rit-
chie to niesłychanie wartościowy człowiek. Mamy szczę
ście, że jest tutaj z nami. Nawet służba go ceni, zwłaszcza
od dnia, w którym uratował życie Williamowi. Z ogromną
przykrością oświadczam, że twój brat przyrodni jest nie
słychanie niewdzięcznym młodym człowiekiem, jeżeli
rzeczywiście znowu dręczy pana Ritchiego!
Ciotka Em jeszcze bardziej rozzłościła się wieczorem,
kiedy wszyscy zasiedli do kolacji. Był to jeden z dni, kie
dy w posiłku uczestniczyli Ritchie i Jack. William z miej
sca przystąpił do nękania ubogiego guwernera w związku
z jego wyglądem. Dręczył go tak natrętnie i nieuprzejmie,
że Ritchie tylko coraz niżej zwieszał głowę, jakby pod cię
żarem słów, którymi był atakowany.
- Williamie! - wykrzyknęła ciotka. - Muszę stanow
czo prosić cię o powstrzymanie się od publicznego upo
karzania biednego pana Ritchiego. Jeśli chcesz mu zwra
cać uwagę, rób to na osobności. Zupełnie nie rozumiem
twojego postępowania, skoro zachowanie pana Ritchiego
jest całkowicie nienaganne od dnia, w którym się tutaj po
jawił. Nie wierzę, żebyś miał powody karcić tego dobrego
i pracowitego człowieka!
William, rozwścieczony tym nieoczekiwanym atakiem,
skupił uwagę na ciotce.
- Ciociu, nie chodzi mi o jego zachowanie, lecz ubiór
- wycedził zimno.
- Wobec tego zaczepiasz go już drugi raz z tego same
go powodu - odparła surowo. - Każda przyzwoita osoba
zna tylko jeden sposób rozwiązania problemu, który wy
tykasz panu Ritchiemu - należy mu podwyższyć wyna
grodzenie. Poza tym mam dość tej rozmowy. Jeszcze sło
wo i zjem posiłek w swoim pokoju!
William nie wiedział, kto jest gorszy: Ritchie, który na
kazał mu takie zachowanie, czy też ciotka, która tak do
bitnie mu się sprzeciwiała.
- Przecież wiesz, że nie stać mnie na podwyżkę - po
wiedział.
- To siedz cicho! - zagrzmiała ciotka.
Ritchie czuł się wyjątkowo niezręcznie. William spur-
purowiał na twarzy. Ciotka Em była zła, Jack zirytowany,
a Pandora wściekła.
Posiłek dokończono w grobowym milczeniu, a potem
William wstał od stołu.
- Pandoro, chciałbym zamienić z tobą słowo na osob
ności - rzekł. - Chodz ze mną do biblioteki, jeśli nie masz
nic przeciwko temu.
Jego polubowny ton tak wszystkich zaskoczył, że pa
trzyli na niego z niedowierzaniem.
- Oczywiście, Williamie - zgodziła się słabym gło
sem. - Już z tobą idę.
- Doskonale. - Ukłonił się jej lekko, na co Pandora
niemal otworzyła usta ze zdumienia, a Jack szyderczo za
rechotał.
- Zechce pan wziąć herbatę i udać się ze mną do salonu
- nakazała Ritchiemu ciotka Em. - Zamierzam przekonać
pana, że część członków rodziny Comptonów nie zapomnia
ła o dobrych manierach. Jack będzie nam towarzyszył. Musi
zrozumieć, czym są drobne przyjemności życiowe.
- W rzeczy samej - przytaknÄ…Å‚ Ritchie, zadowolony,
że choć przez krótki czas nie będzie musiał oszukiwać
i okłamywać wszystkich dookoła.
Niestety. Kiedy zajęli miejsca w salonie, ciotka Em
z miejsca przystąpiła do wypytywania go o rodzinę. Opi
sał wszystkich z wielką dokładnością, lecz każdemu nadał
inne imię. Jego brat Russell został Francisem, ojciec łatwo
wpadającym w irytację pastorem w małej wiosce w hrab
stwie Oxford, tak naprawdę usytuowanej całkiem blisko
jednego z domów należących do Chancellorów. Matka,
znana z aktywnej działalności dobroczynnej, w jego opo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]