[ Pobierz całość w formacie PDF ]
49
miasta, dzień pracy zaczął się z opóznieniem i wszyscy poszli na
wykopaliska z przeczuciem czegoś złego...
I nie na pró\no!
Robotnicy natknęli się na gundę, tak \e teraz - to ju\ koniec.
(Gunda to wyjątkowa legenda. Je\eli wierzyć opowieściom i opi-
som, jest to dość du\y owad, ze skrzydłami, czarno-\ółty, w pa-
ski - ale nie osa i nie szerszeń. Mieszka w ziemi. Ukłucie jest
śmiertelne, zabija na miejscu. Kiedy wykopie się. ją przypadko-
wo z ziemi, ona gundzi - albo wydaje specyficzny dzwięk, albo
sprowadza nieszczęście. Nawet krótkie spotkanie z nią na wyko-
pie wró\y nieszczęście). Sam Wikont (gunda interesowała go od
dawna, i to bardzo) tym razem równie\ nic nie zobaczył. Robot-
nicy nagle zawrzeszczeli i wybiegli z wykopu panicznie krzycząc:
Gunda! Gumfa/Tylko jeden z nich widział gundę, ale panika ogar-
nęła wszystkich. Z wielkim trudem udało się panu-szefowi-ojcu
zmusić ich do powrotu do pracy, ale nic ju\ chyba z tego nie
wyjdzie. Nie będą tutaj pracować. Basta. Gunda!
Tego samego wieczoru powalił Wikonta jego kolejny pseudo-
atak serca: przy kolacji nagle zrobił się szary, zaczął mówić prze-
ciągle i zemdlał, przewracając stół, krzesła, naczynia. Wszyscy się
wystraszyli na śmierć, ale Stanisław zachował zimną krew (nie po
raz pierwszy!) i wszystko, jak zawsze, dobrze się skończyło... Jed-
nak teraz wiadomo ju\ było, \e niczego dobrego nie mo\na się tu
spodziewać, i na drugi dzień pan-szef-ojciec wstrzymał wykopali-
ska na Kala-i-Mug. To wszystko. Nie mo\na to pracować. Gunda!
Strona 23
Strugaccy A i B - Poszukiwanie przeznaczenia(txt)
Przychodzi świt i znowu nic, H
Gnać samochodem po bezdro\ach, !
O suchym pysku, jak to w stepie, szukać tępe,
Skarby odkrywać po dawnych wielmo\ach.
śal!... I nikt niczego nigdy się nie dowiedział i nawet nicze-
go nie podejrzewał.
- Co ty, braciszku? - zapytał (ju\ pózniej) Wikont po prze-
czytaniu tej historii. - Zacząłeś trochę kłamać?
- Ale\ nie, Wasza Wysokość - odpowiedział Stanisław, prze-
\ywając nie wiedzieć czemu atak zachwytu nad sobą, jakby kie-
dyś skromnie zdarzyło mu się wykonać jakiś bohaterski czyn i oto
teraz wreszcie cały świat się o tym czynie dowiedział.
- Chciał cię zabić? - zapytał wstrząśnięty Wikont i Stani-
sław powiedział mu prawdę:
- Nie wiem.
Nie mo\na ju\ było tego ustalić. Czy Rachmatułło uderzył
pierwszy raz swoim pieczakiem, \eby przeciąć znienawidzone
gardło, przebić głowę, mózg, wydostać przez \ebra podłe serce?
Czy uderzył pustkę, wiedząc, \e jest tam pustka i właśnie dlate-
go, \e była tam pustka? I potem raz za razem pruł, rozdzierał,
rozcinał, dziurawił stalowym zębem w złości i rozpaczy - dlate-
go, \e pierwsze uderzenie okazało się bezsensowne, czy właśnie
dlatego, \e mógł wzbudzić przera\enie i nacieszyć się nim bez-
karnie - drzeć i pruć martwą materię, sprowadzając przera\enie,
ciesząc się zemstą i nie będąc jednocześnie zabójcą?
Teraz to ju\ było chyba niewa\ne. Ale wtedy te\ było niewa\ne.
Czy mo\na ten epizod włączyć do listy dowodów Twierdzenia? Prze-
dyskutowali tę kwestię i postanowili: mo\na. Epizod został przyjęty
i zaklasyfikowany jako Dziesiąty Dowód Istnienia Przeznaczenia,
albo Trzeba Zawsze Znać Swoje Miejsce.
Rozdział 7
Bohaterowi powstającej powieści trzeba było dać jakieś imię.
Stanisławowi nie chciało się go wymyślać. Była w tym pew-
na kokieteria, bo ogromną większość materiału Stanisław brał
z własnego \ycia, tak \e bohaterem (na razie) był on sam, bez
\adnych, choć trochę zauwa\alnych domieszek. Wikont zapro-
ponował:
- Daj mu na imię Przeznaczony... lub Losowany.
- Dlaczego nie Sterowany? - zapytał Stanisław.
- Nie Sterowany, Losowany, to znaczy "sterowany przez
Los"!
Wikont bawił się. A mo\e i nie. Losowany - brzmiało dziw-
nie i niezręcznie, choć wymownie. Stanisław zamyślił się, stara-
jąc wytłumaczyć sobie, dlaczego nie podoba mu się to imię. Jego
kawa wystygła, papieros stlił się do samego filtra.
- Potrzebuję czegoś w czasie przeszłym - powiedział Wi-
kont. - "Zajrzał", "utonął"...
Wymyślali w stylu Pollaka (tak to nazywali):
>i
2 półmroku tapet szloch się wyrywa,
Policzki okien krzywią się do świata.
Niebieską twarz zakrywa
Zciany krwawa lapa.
Stanisław nie słuchał go. Nagle zrozumiał. To było jak obja-
wienie. Zobaczył całą powieść - do samego końca. Bohater na-
zywa się Józef. Dziewczyna nazywa się Maszka... Maryja...
Maria. Będą mieli dziecko... Nawet gorąco mu się zrobiło z za-
chwytu, serce zabiło jak szalone i w tym momencie papieros spa-
rzył mu palce.
Ruszył się gwałtownie - do popielniczki. Przeklęte krzesło
znowu się pod nim rozwaliło, ju\ po raz kolejny. Mało brakowa-
ło, \eby Stanisław się wywrócił, ledwo zdą\ył złapać się brzegu
stołu. Stół zakołysał się i runął, wszystko znalazło się na podło-
dze - popielniczki, ołówki, bruliony... Przeklinając, zaczął zbie-
rać i ponownie łączyć rozwalone nogi, siedzenie, oparcie, a w gło-
wie łomotało mu: "Uratuj mi syna! Uratuj naszego syna!"
Wikont nie zwrócił uwagi na te prozaiczne okoliczności.
Strona 24
Strugaccy A i B - Poszukiwanie przeznaczenia(txt)
- Proszę o coś w czasie przeszłym! - za\ądał znowu, trochę
podnosząc głos.
- "Krzesło" - złośliwie odpowiedział Stanisław.
Jego jakby poderwało. W ciągu tygodnia stworzył jeszcze
dwanaście epizodów.
...Siódmy dowód, lub Nieudana Zemsta Pokonanych. Hi-
storia z bombą zapalającą, ocalałą jeszcze z czasów blokady.
Z tej bomby sprytny Szczęśliwy Chłopak, który do tego czasu
stał się ju\ szóstoklasistą, wystrugał kuchennym no\em meta-
lowy talerz pełen srebrnych wiórków termitu, i postawił go na
parapecie. Zmieszał termit z nadmanganianem potasu (który, jak
wiadomo, wydziela wolny tlen) i wsunął do tej mieszanki za-
pałkę. Tumany dymu buchnęły pod sufit, chłopak momentalnie
oślepł i odsunął się - co go uratowało: cię\ka kotara, przymo-
cowana do cię\kiego kamisza, runęła, kamisz zwalił ośmioki-
logramowy wazon o muzealnej wartości (skonfiskowany przez
brata cioci Lidy, artylerzystę, w ramach reparacji wojennych),
wazon runął z szafy dokładnie w to miejsce, gdzie pół sekundy
wcześniej znajdował się organizm ciekawskiego eksperymen-
tatora...
Jedenasty dowód, albo Rozrzucajcie Kamienie Na Czas.
0 tym, jak w mokrych, trawiastych górach pod Elbrusem zasied-
li całą grupą w zdradliwym jarze, wiodącym z jednej strony do
przepaści; i nie mogli wyciągnąć swojego gazika na wierzch po
rozmiękłym stoku. .. .Padał uporczywy lodowaty deszcz. Błoto
1 wyrwana z korzeniami mokra trawa spod buksujących kół. Cię\-
kie przekleństwa z sześciu gardeł. I cię\ki ryk dwóch silników -
gazika na stoku, który bezsilnie buksował na końcu mocno na-
ciągniętej liny, i cię\arówki na górze, bezsilnie buksującej na dru-
gim końcu tej\e liny. I mokre kamienie, kaleczące ręce, które nosili
z daleka, \eby podkładać je na drogę, skąd oszalały samochód
wyrzucał je jak katapulta obracającymi się kołami. I oślepiający
wiatr. I potem obojętna mgła. I znowu wiatr - z gradem. I bezsil-
na wściekłość na myśl, \e teraz trzeba będzie włóczyć się gdzieś,
nie wiadomo gdzie, dwadzieścia kilometrów po mokrych górach
- szukać traktora, \ebrać, skomleć, przekupywać, błagać...
W szóstej godzinie tego koszmaru lina pękła. Za kierownicą
gazika był w owej chwili Stanisław (Józef, oczywiście, nie Sta-
nisław). Nacisnął na hamulec, ale samochód nie zwrócił na ten
gest rozpaczy \adnej uwagi. Dosłownie wyskoczył z toru i po
[ Pobierz całość w formacie PDF ]