[ Pobierz całość w formacie PDF ]
słowa strącił go finką w wysokie trawy.
- Zostań ze mną, trochę się boję - szepnęła Zosia.
Od tej pory rodzeństwo leżało razem w wysokich paprociach.
Dookoła panowała cisza przerywana hukaniem puszczyków, odległymi
pokrzykiwaniami z Wyspy Kormoranów i pluskaniem ryb w jeziorze. Z ziemi parowało
ciepłe powietrze namagazynowane tam przez cały dzień. Zosia i Jacek powoli przymykali
oczy i w końcu zasnęli.
Gdy łowcy słodko spali po ścieżkach na wyspie zaczęła snuć się ubrana na biało
postać.
Obudziłem się, gdy na dworze było już bardzo ciemno. Spojrzałem na zegarek. Była
prawie północ. Po omacku szukałem latarki, lecz przypomniałem sobie, że pożyczyłem ją
Jackowi i Zosi, którzy zaplanowali na tę noc polowanie na damę podobno straszącą na
Gilmie. Sięgnąłem więc po telefon, ten jednak resztką energii sygnalizował wyczerpanie się
baterii. Kilka razy próbowałem uruchomić Rosynanta, ale silnik milczał. Siedziałem w nim
jak w puszce widząc za oknem jedynie ciemność. Miałem ochotę zapalić fajkę, lecz nie
zrobiłem tego chcąc przyzwyczaić oczy do ciemności. Nawet słaby blask zapałki oślepiłby
mnie na długie minuty.
Wysiadłem z samochodu. Pod nogami lekko chlupotała woda. Rozglądałem się na
wszystkie strony. Wszędzie panowały egipskie ciemności. Burzowe chmury skutecznie
zasłoniły wszystkie gwiazdy. Gdzieś w oddali słychać było pomruki burzy. Idealna noc na
polowanie na ducha - pomyślałem.
Nagle kątem oka zauważyłem słaby blask, który pojawił się gdzieś w lesie. Przy
podmuchach wiatru liście odsłaniały na ułamki sekund słaby blask maleńkiego ogniska.
Powoli zacząłem przedzierać się w tamtym kierunku. Starałem się iść cicho, żeby najpierw
sprawdzić, z kim mam się spotkać. Pięćdziesiąt metrów od ogniska zacząłem się czołgać.
Z odległości pięciu metrów zobaczyłem przed sobą namiot zrobiony z dwóch pałatek
wojskowych. Jeden z boków szałasu, ten od strony ognia, był uniesiony. Pomiędzy nim a
balami ściętych brzóz tlił się maleńki ogień. Nad nim wisiał garnek, w którym coś bulgotało.
Przy ogniu siedział ogromny facet, a u jego stóp leżał zwinięty w kłębek rudy pies. Tak, to
był ten gość, którego spotkaliśmy w Twierdzy Boyen. Widziałem, że pies strzyże uszami w
moim kierunku.
- Czyżby ta panna, z którą pana widziałem, dała panu kosza? - mężczyzna nagle
odezwał się. - Dlatego próbował pan staranować las?
Wstałem i głośno przedzierając się przez krzaki zbliżyłem się do obozowiska.
Podałem gospodarzowi rękę.
- Michał - przedstawił mi się. - Siadaj. Podjedz sobie i wyżal się. Trochę już
zatęskniłem za ludzkimi problemami. Od kilku dni jestem tylko z psem.
- Nie jestem głodny - skłamałem, ale grzecznie usiadłem.
Pies podniósł się, obwąchał moje buty i ręce. Potem usiadł koło mnie i położył jedną
łapę na moim łokciu. Spojrzał mi w oczy.
- Z ciebie musi być dobry człowiek. Od razu cię polubił - mówił gospodarz. - Nazywa
się Mopsik, ale reaguje też na Aysy.
Pies rzeczywiście miał krótką rudą sierść, ale jeżyka na głowie pozazdrościliby mu
chyba najelegantsi marines. Krótkie, zaledwie trzymilimetrowe włoski szczelnie okrywały
jego czaszkę. Zwierzę miało nieco ponad pół metra wysokości, spiczaste uszy, czarny
podbródek i długi, zakręcony ogon, jak u świni. Podałem mu rękę, a on wybijając się na mojej
dłoni błyskawicznie doskoczył do ucha, które szybko polizał.
- Po tych czułościach może jednak coś zjesz? - zaproponował Michał.
Teraz lepiej mu się przyjrzałem. Był równie wielki jak nasz znajomy dziennikarz, miał
krótko przycięte czarne włosy. Miał wyrazne rysy twarzy, lecz gdybym miał sporządzić jego
portret pamięciowy nie potrafiłbym. Mógłbym jedynie stwierdzić, że nie było na nim nawet
grama tłuszczu. Był szczupły, a z pewnością silny i zwinny. Gdy mu się przyglądałem on
nalał mi gęstej zupy do menażki i zaczął kroić wielką pajdę wiejskiego chleba. Patrząc na
niego nadałem mu w myślach pseudonim Leśnik. Po chwili podał mi mały kawałek pieczywa.
- Umocz go w zupie i daj Aysemu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]