[ Pobierz całość w formacie PDF ]
olbrzym łamał drzewa. Po półgodzinie Gustlik wyszedł z namiotu.
- Może pan zagrzeje się u nas w namiocie, a ja popilnuję - zaproponował.
To była okazja, żeby na spokojnie porozmawiać z Maćkiem wiedząc, że nikt nas nie
podsłucha.
- Popatrz - pokazałem Maćkowi drugi egzemplarz mapy.
- Skąd pan to ma?
- Waldek mi ją dał. Twierdzi, że znalazł w Myczkowcach.
- Niby taki laluś, a tak kłamie. Cicha woda brzegi rwie...
- Nie osądzałbym go tak pochopnie. Widzisz, dziś na postoju Gustlik podsłuchał, że
Czarna miała zamiar obrabiać Waldka. Może oczarowała go i wciągnęła do spisku. Oddali mi
mapę przez Waldka, żebym mu zaufał i zdradził swoje tajemnice. Może Banderas, Zet i Biały
chcieli dostać od Waldka tę mapę. Mógł im ją pokazać i schować. W tej sprawie mamy zbyt
wiele znaków zapytania. Nasi obozowicze kupili sobie mapę i szukają interesującego ich
miejsca. Jak sądzę, zrobili sobie kserokopię mojej mapy. Najciekawsze zostawiłem na
koniec... - opowiedziałem Maćkowi o podsłuchanej rozmowie Batury.
Maciek natychmiast wyjął mapy Bieszczad, jakie posiadał.
- Jak to Batura powiedział? - pytał sam siebie spoglądając na mapy. - Będę czekał na
Caryńskiej?
- Tak. Nie chodzi chyba o połoninę Caryńską, lecz o jakieś inne miejsce o
identycznym drugim członie nazwy.
- Mam! - krzyknął Maciek. - To ruiny wsi Caryńskie w dolinie koło Nasicznego.
Przepływa tamtędy potok o tej samej nazwie.
Spojrzałem na miejsce, które wskazywał Maciek. Znajdowało się ledwie kilkanaście
kilometrów od granicy z Ukrainą. Maciek zauważył moje spojrzenie.
- Czemu pan patrzy na granicę?
- Człowiek, z którym ma spotkać się Batura, zajmuje się przeprowadzaniem
wycieczek. Wiesz, o co może chodzić?
- O przemyt ludzi do Europy Zachodniej?
Drobny kamyczek spadł odbijając się od ściany. Promień latarki halogenowej nie mógł
przebić mroku.
- Co jest? - zapytał Kobyłka.
- Chyba ślepa uliczka - odpowiedziałem.
Wyjąłem czterdziestometrową linę i zacząłem ją opuszczać w przepaść. Karabińczyk
przypięty do końcówki liny nie sięgnął dna.
- Spróbujemy z drugiej strony - powiedziałem kierując się do drugiego przejścia.
Tam mieliśmy więcej szczęścia. Weszliśmy do kolejnej komnaty-kiszki, a potem
jeszcze do dwóch. W ostatniej zachowały się ślady po ogniskach. Dalej nie było przejścia.
Usiadłem zmęczony i wyjąłem szkic. Autor planu narysował trasę dojścia w to miejsce od
strony Berehów Górnych i od wsi Smerek przez szczyt o tej samej nazwie. Jaskinię oznaczono
dziwnym znaczkiem w kształcie trójzęba. Dolny koniec trójzęba miał jeszcze poziomą
poprzeczkę.
Szybko wstałem i przeszedłem do środkowej komnaty. Kobyłka lekko przestraszony
podążał za mną.
- Alfredzie, popatrz na plan - poprosiłem młodzieńca. - Trójząb to jakby trzy komnaty.
Ze środkowej powinno prowadzić przejście w dół do kolejnych dwóch.
Zaczęliśmy szukać tego przejścia.
- Nie założono tu żadnego skomplikowanego mechanizmu - głośno myślałem. -
Wokół nas jest lita skała bez znaków montażu jakichkolwiek urządzeń. Pozostaje więc
domysł, że Hnat wykorzystał stary sposób maskowania przejścia, a jeśli prowadzi ono w
dół, to przyjrzyjmy się podłodze.
Wodziliśmy dłońmi po podłodze szukając regularnych rys. W kącie moja dłoń trafiła
na wgłębienie mające jakby wyżłobienia specjalnie na palce. Zaparłem się i poczułem, że
kamienna płyta lekko drgnęła. Kobyłka widząc moje manipulacje podbiegł i pomógł mi. Po
minucie mogliśmy zajrzeć w głąb komina o średnicy około dwóch metrów i wysokości około
siedmiu metrów. W środku stała zmurszała drabina. Na dole widzieliśmy przejścia w dwóch
kierunkach. Obwiązałem Alfreda liną, wrzuciłem jej drugi koniec do dziury i czym prędzej
zjechałem na dno. Moje stopy dotknęły mokrego piachu, z którego wystawały ludzkie kości.
- Panie Pawle, musimy powiadomić pograniczników - stwierdził Maciek.
- Fajnie, powiedz mi tylko jak - ripostowałem. - Nie mamy jak zadzwonić, bo tu każdy
może współpracować z przemytnikami. Telefony komórkowe nie działają, na dojście do
Wetliny stracimy cały dzień, a możemy nie zostać wpuszczeni do Caryńskiej i nie będziemy
wiedzieć, czego tam szuka Batura.
- To co robimy?
- Idziemy do Caryńskiej.
Wyszedłem z namiotu Maćka i natychmiast uderzyła we mnie fala lodowatego
deszczu. Po glinianym podłożu, na którym postawiliśmy nasze namioty, spływały strumienie
wody. Zaszyłem się w swoim śpiworze. Waldek już chrapał. Spałem może dwie godziny, gdy
obudziło mnie szarpanie za ramię.
- Panie Pawle! - krzyczał Gustlik. - Pakujemy się! Solinka wylała i musimy wiać
wyżej.
Z przerażeniem zauważyłem, że przez nasz namiot płynie cieniutka struga wody.
Waldek zwijał swoje posłanie i mocował je do plecaka. Zrobiłem to samo. Byle jak
zwinęliśmy namiot i włożyliśmy go do worka.
- Idziemy! - krzyknął Maciek.
W ciągu minuty byliśmy przemoknięci na wylot. Maciek prowadził nas pod górę,
Gustlik oświetlał środek kolumny, a ja pilnowałem, żeby nikt nie pozostał w tyle. Szliśmy pod
górę na wschód i po kwadransie marszu stanęliśmy przed resztkami jakiejś chałupy. Jej
drewniany dach był dziurawy, ale trzymał się w miarę prosto. Pośrodku frontowej ściany
znajdowały się dwuskrzydłowe drzwi prowadzące do sieni przecinającej domostwo na pół. Po
lewej i po prawej mieliśmy po jednej izbie, a w każdej był piec. Drabina z rozbitymi
szczeblami wiodła na strych.
Skryliśmy się pod okapem. Maciek i Gustlik obeszli dom, zaglądali do środka przez
powybijane okna.
- Nikt tu nie mieszkał od bardzo dawna - poinformował mnie Maciek. - Dach wygląda
[ Pobierz całość w formacie PDF ]