[ Pobierz całość w formacie PDF ]
otwór ziejący pod głazem. Jest to kryjówka, którą znalazłem przypadkowo,
kiedy jeszcze pełniłem swoje obowiązki w latarni. Wtedy nie przypuszczałem
wcale, że kiedyś mi się przyda. To nie jest pieczara, to po prostu dziura, w
której obaj zmieścimy się z ledwością. Ale można przejść tysiąc razy przed
naszymi drzwiami nie podejrzewając, że dom jest zamieszkany.
Davis posłusznie spełnił polecenie, wsunął się do otworu, gdzie Vasquez
dołączył do niego niezwłocznie. Przytuleni do siebie tak mocno, że nie mogli
zrobić najmniejszego ruchu, rozmawiali z twarzą przy twarzy półgłosem.
Oto mój plan powiedział Vasquez. Pan na mnie tutaj zaczeka.
Tutaj? zadziwił się John Davis.
Tak, a ja pójdę na szkuner.
Po co? Davis był coraz bardziej zdumiony.
Postanowiłem, że łotry stąd nie odpłyną stanowczo oznajmił
Vasquez.
Wyciągnął zza bluzy dwa zawiniątka i nóż.
To jest nabój, który zrobiłem z naszego prochu i kawałka koszuli. Z
drugiego kawałka koszuli i resztki prochu sfabrykowałem lont, oto on.
Umocuję to sobie wszystko na głowie i udam się wpław na statek. Wciągnę
się po sterze do góry i tym nożem wydrążę dziurę pod pawężą, pomiędzy
sterem a tylnicą. Do otworu wsadzę ładunek, zapalę lont i wrócę. Taki oto jest
mój projekt i nic na świecie nie jest w stanie przeszkodzić mi w jego
zrealizowaniu.
Projekt jest wspaniały! zawołał John Davis z entuzjazmem. Ale ja
panu nie pozwolę narażać się na takie niebezpieczeństwo samemu. Pójdę z
panem.
W jakim celu? sprzeciwił się Vasquez. Aatwiej jest się prześlizgnąć
w .pojedynkę, a przecież jeden człowiek zupełnie wystarczy, żeby wykonać
to, co zaplanowałem.
Na nic się nie zdały nalegania, Vasquez pozostał niewzruszony. Pomysł
należał do niego i on sam zamierzał go wykonać. W końcu, chcąc nie chcąc,
Davis musiał się podporządkować.
W najczarniejszej godzinie nocy Vasquez zrzucił z siebie ubranie,
wyczołgał się z kryjówki i zaczął schodzić po stoku wzgórza. Gdy dotarł nad
morze, wszedł do wody i potężnymi ruchami ramion popłynął do szkunera,
który kołysał się miękko w odległości mniej więcej kabla od brzegu.
W miarę jak się do niego zbliżał, sylwetka statku stawała się , coraz
ciemniejsza i coraz bardziej okazała. Nie zauważył na pokładzie
najmniejszego ruchu, a jednak tam czuwano. Niebawem pływak dostrzegł
zupełnie już wyraznie postać marynarza na wachcie. Siedział na przedniej
nadbudówce, z nogami zwieszonymi nad wodą i pogwizdywał jakąś
marynarską piosenkę, której tony czysto brzmiały w nocnej ciszy.
Vasquez opisał łuk i zbliżywszy się do statku od tyłu, zniknął w jeszcze
gęściejszym cieniu, rzucanym przez pawęż. Nad nim uwypuklała się linia
steru. Schwycił w obie garście jego oślizgłą powierzchnię i kosztem
nadludzkich wysiłków zdołał się podciągnąć, czepiając żelaznych okuć. Gdy
udało mu się wreszcie usiąść okrakiem na piórze, ścisnął je między kolanami,
jak jezdziec ściska boki swego wierzchowca. Uwolniwszy w ten sposób ręce,
mógł sięgnąć po worek ulokowany na głowie i przytrzymując go zębami,
wymacać ręką jego zawartość. Wydobył z niego nóż i natychmiast przystąpił
do dzieła. Pomału dziura, którą wywiercał pomiędzy piórem steru a tylnicą,
stawała się coraz szersza i coraz głębsza. Po jakiejś godzinie pracy, ostrze
noża przeszło na wylot. Do tej dość już dużej dziury Vasquez wsunął
przygotowany ładunek prochu, przytwierdził do niego lont i zaczął szukać w
worku krzesiwa.
W tej chwili zmęczone kolana rozluzniły na ułamek sekundy uścisk i
Vasquez poczuł, że się ześlizguje, a takie obsunięcie znaczyło nieodwołalne
fiasko jego zamysłów. Zamoczone krzesiwo w żaden sposób nie da ognia.
Zrobił mimowolny ruch, żeby znowu złapać równowagę, ale w tej chwili worek
drgnął, a nóż, który tam włożył z powrotem po skończonej robocie, wysunął
się i wpadł do wody, sprawiając dość znaczny hałas.
Piosenka marynarza na wachcie urwała się raptownie. Vasquez usłyszał,
jak schodzi on z nadbudówki, idzie po pokładzie i wchodzi na tylny kasztel.
Zobaczył, że jego cień zarysował się na powierzchni morza. Marynarz,
wychylony za burtę, szukał prawdopodobnie przyczyny niezwykłego dzwięku,
który zwrócił jego uwagę. Pozostał tak przez dłuższą chwilę, a tymczasem
Vasquez, z nogami zesztywniałymi i paznokciami wbitymi w oślizgłe drzewo,
czuł, jak po trochu siły go opuszczają. Wreszcie uspokojony absolutną ciszą
marynarz odszedł, powrócił na dziób i dalej pogwizdywał swoją melodyjkę.
Vasquez wydobył z worka krzesiwo i ostrożnie jął uderzać o krzemień.
Wytrysło parę iskierek, zajął się od nich lont i zaczął dyskretnie potrzaskiwać.
Vasquez szybko osunął się wzdłuż steru, a gdy się już znalazł w wodzie,
długimi, cichymi ruchami ramion popłynął w stronę lądu.
W kryjówce, gdzie John Davis pozostał sam, czas dłużył w
nieskończoność. Upłynęło pół godziny, trzy kwadranse, godzina. Davis nie
mógł dłużej wytrzymać, wyczołgał się z dołka i z niepokojem spoglądał w
stronę morza. Co się mogło stać Vasquezowi? W każdym razie chyba go nie
wytropiono, gdyż ze statku nie dobiegał najmniejszy hałas.
Nagle w ciszy nocnej rozległ się głuchy wybuch, podchwycony przez echo
wśród pagórków, a potem dały się słyszeć ogłuszające wrzaski i tupot nóg.
W parę minut pózniej jakiś człowiek cały mokry i umazany mułem wpadł z
impetem, odepchnął Johna Davisa, wcisnął się obok niego na samo dno
kryjówki i zakrył ją głazem maskującym dokładnie otwór.
Prawie w tej samej chwili przebiegła galopem głośno wrzeszcząc grupa
ludzi. Hałaśliwe walenie ciężkich buciorów na skale nie mogło zagłuszyć ich
głosów.
Dalej, śmiało! darł się jeden z nich. Już go mamy!
Widziałem go przecież, tak jak widzę ciebie! krzyczał drugi. On
jest sam.
Nie ma więcej niż sto metrów przewagi nad nami!
O, łajdak! Ale go dostaniemy!
Hałas zmniejszył się, wreszcie oddalił zupełnie.
Zadanie wykonane? zapytał szeptem John Davis.
Tak odpowiedział Vasquez.
Myśli pan, że się udało?
Mam nadzieję szepnął Vasquez.
O świcie stukanie młotków rozwiało wszelkie wątpliwości. Ponieważ praca
wrzała na pokładzie szkunera, należało przypuszczać, że został on
uszkodzony, a zatem Vasquez zrealizował swój plan. Ale jakie były rozmiary
awarii, tego ani Davis, ani Vasquez nie mogli oszacować.
Oby okazały się one tak poważne, żeby ich zatrzymać jeszcze przez
miesiąc w zatoce! westchnął Davis, zapominając o tym, że gdyby tak się
stało, to i on, i jego towarzysz umarliby z głodu w głębi swojej nory.
Cicho! mruknął nagle Vasquez chwytając Davisa za rękę. Zbliżała się
nowa grupa ludzi, tym razem bez hałasu. Może nawet ta sama, co wpierw,
ale powracająca z nieudanego polowania.
W każdym razie nie odzywali się ani słowem. W kryjówce słychać było
tylko odgłos obcasów stukających o ziemię.
Przez cały ranek Vasquez i Davis słyszeli wokół siebie kroki. Przechodziły
[ Pobierz całość w formacie PDF ]